Tradycyjnie już zamieszczam garść zdjęć z Doliny Dłubni.
Tradycyjnie już zamieszczam garść zdjęć z Doliny Dłubni.
Dolina Dłubni trochę się zmienia i nie podobają mi się te wszystkie zmiany… ale trudno, właściciele pól nie mogą dostosowywać się do moich potrzeb spacerowych zaspokajanych raz na jakiś czas. Raciborowice zmieniają się w mniejszym stopniu. A przynajmniej kościół uniknął jakichś dziwnych modyfikacji. Ile razy tam jestem- tyle razy przypomina mi się jego fundator… Jan Długosz był dziwną mieszanką cech. Oszczerca splątany z historykiem, choleryk ze zdyscyplinowanym i surowym wychowawcą królewskich synów, karierowicz w epoce łapówek z hojnym fundatorem budynków użyteczności publicznej. Złe strony jego charakteru można wybaczyć kiedy się patrzy na dokonania. No i trzeba przyznać, że miał gust. Gotycki, surowy i dobry.
Jak większość nałogowych polonistów mam skłonność do lania wody.
Rzecz bardziej denerwująca niż szkodliwa ale czasami wymyka się spod kontroli. A to naleję za dużo wody do czajnika, a to kranu nie zakręcę… czasem wlezę w wodę po kolana a czasami coś utopię.
Albo zrobię jakieś takie mokre zdjęcia na których kapie. Można z tym żyć – ale gdybym został hydraulikiem, byłoby to bardziej stosowne.
wo d
Jestem bałaganiarzem, co nie stanowi jakiejś specjalnej tajemnicy. Z tego powodu od czasu do czasu muszę odreagować. Muszę, bo się uduszę. I dlatego robię bardzo uporządkowane, rytmiczne zdjęcia.
Taki jak tutaj…
Jak co roku polecieliśmy szukać wiosny w Dolinie Dłubni.
Pogoda była cukierkowata, wyszliśmy tuż przed południem, więc wyprawa miała charakter raczej kronikarski, bez wiary w to, że złapiemy jakieś nieprawdopodobne ujęcia. Po prostu: spacer dla czystej przyjemności.
Oczywiście były sarny ale wystarczająco daleko, żeby nawet psu nie chciało się ich gonić, było sporo wody i innych przyjemności ale ten wpis poświęcam tylko wiośnie, wodzie i krzakom.
Jeśli idzie o krzaki, to w Dolinie Dłubni rosną głównie wierzby, które fotografujemy przez sentyment. To co roku przypomina mi historię, którą usłyszałem ale nie jestem pewien, czy wydarzyła się naprawdę. Otóż w dawnych czasach, kiedy konkursów fotograficznych było mniej a nagrody na nich zdobyte znaczyły więcej, do jury często zapraszano Edwarda Hartwiga, który słynął między innymi z poetyckich fotografii z wierzbą. Co sprytniejsi a mniej pewni swej sztuki konkursowicze na wieść o nim wysyłali fotografie z wierzbą licząc na to, że Mistrz okaże się fanatykiem tego tematu i zlekceważy wszystko inne. Ponoć po kolejnym konkursie pełnym mniej lub bardziej udanych wierzb widziano go jak mamrotał pod nosem: „Po co ja wydałem ten album?”
Ta historia przypomina mi się ile razy biorę wierzbę na celownik i skutecznie leczy mnie z ambicji – bo nawet, jeśli zrobię cud-wierzbę, to kto uzna, że nie zrzynałem z Hartwiga?
W każdym zdjęcia robiliśmy na zupełnym luzie i bez specjalnych ambicji. Po prostu spacer…
Aż nagle zobaczyliśmy pierwszego w tym roku bociana. Jakiś taki dziwny był… ale na powiększeniu wyszło, że miał w dziobie coś dla fotografa.
Ostatnio rzadziej wybieramy się do Doliny Dłubni.
Ale skoro już się wybraliśmy, to wziąłem aparat. Jak zwykle – pod dostatkiem wody i drzew.
Denerwował mnie wczorajszy skan obrazka.
Po pierwsze – smugi. Po drugie – kolory wyszły dosyć dziwne. Niespecjalnie pasują do faktów. Naturalnie – jak się rysuje na szarym kartoniku, żeby wyszły biele, to całość zawsze trochę inaczej się skanuje… ale są granice tego „inaczeja”.
Dla porównania sięgnąłem po aparat.
Po lewej reprodukcja z aparatu. Po prawej ze skanera. Kolory aparatu bardziej przypominają rzeczywistość. Ostrość nie przypomina niczego.
Wniosek: namalować duże na ścianie pracowni.
Tylko czy potrzeba dużego kawałka życia, żeby dokonywać odkryć w rodzaju: MALUJMY NA ŚCIANIE? Przecież pierwszy lepszy maluszek z przedszkola potrafi malować na ścianie… I na co mi przyszło?
Jeszcze jedna garstka nostalgicznych fotek – z Doliny Prądnika tym razem. Światło było trochę nienajlepsze, zwłaszcza dla fotografii analogowej a trzymanie niewywołanej rolki zdjęć przez 11 lat nie pomogło kolorom… Może powinienem zrobić z nich czarno-białe? A może po prostu iść tam jeszcze raz z cyfrówką?
Zauważyłem, że raciborowicki kościółek podobał się nie tylko mnie – dlatego uznałem, że zamieszczę jeszcze kilka zdjęć tego sympatycznego i ładnie odrestaurowanego miejsca.
Przy okazji – od lat na wszystkie wycieczki idę boso. A wspominam o tym dlatego, że posadzki w starych kościołach na ogół są szalenie przyjemne przyjemne w dotyku.
Przedstawiam kolejny przepis na sarninę – tym razem na słodko.
To typowe danie sezonowe, delektować się nim możemy tylko na przełomie kwietnia i maja – należy jednak robić to z wielką ostrożnością, o czym poniżej.
Składniki:
1 łąka blisko zarośli i lasu, za to niezbyt blisko domów
my i aparat – dowolny, byle poręczny
1 pies – ale do potrawy nadaje się tylko pies dobroduszny i słabo biegający a przy tym posłuszny.
odrobina szczęścia
dużo siły woli
reszta składników sama wylezie przy dodaniu odrobiny szczęścia
Sposób przyrządzania:
Idziemy na spacer. Rozglądamy się uważnie i pilnujemy psa. Jeśli pies zacznie wskazywać coś w krzakach, trzymamy go blisko siebie. Idziemy w tamtą stronę ostrożnie. W razie natrafienia na sarninę na słodko robimy zdjęcia i wycofujemy się sprawnie – maluch do tej pory spotkał w życiu tylko mamę i nie wie, co jest niebezpieczne, może przyjść do nas lub do psa a nie wiadomo, co zrobi pies. Nie dotykamy go – tu potrzebna jest siła woli, bo to słodziak, jakich mało – ponieważ sarenka nie ma własnego zapachu a jeśli ją pogłaszczemy, to zostawimy jej własny zapach, po którym znajdą ją drapieżniki. I tyle.