Kategorie
Bez kategorii

Balice – pejzaż w akrylu i pastele olejne

Z powodu nadmiaru Facebooka zapomniałem zaktualizować swoją stronę… i nie trafiło tutaj parę rzeczy, które trafić powinny – takie jak na przykład obraz poświęcony okolicom podkrakowskich Balic… Maluję, maluję, maluję, wrzucam na Facebooka i zapominam o swoim archiwum.

Kiedyś zapomnę głowy.

Gdybym się często przeglądał w lustrze – mógłbym sobie namalować na czole notatkę… ale takie rzeczy znajduje jeszcze rzadziej niż obraz w pracowni, więc to nie podziała.

Kategorie
Dla dzieci Ilustracja Zwierzaki

Mamrotanki.

Zastanawiam się nad wydaniem Mamrotanek i na tę okoliczność pracuję nad postacią Kotka. Dawno temu Mamrotanki powstały jako Koci Głos w Świecie. Szkoda, gdyby miały zaginąć bez śladu, dlatego postanowiłem przypomnieć jedną z nich razem z garścią Kocich Obrazów:

 

Ja pacze i myślę!

Czy wieloryb ma coś do ryb?

Czy kret miewa coś na oku?

Co gołębie międlą w gębie?

Czemu boczek rośnie z boku?

Jakie figle lubi beagle?

Kiedy żaba bywa słaba?

To są, proszę drogich gości,

w Kociej TV wiadomości!

Leżę sobie i leżę… i leżę… a jak już za dużo tego leżenia to leżę dalej, bo i tak nie mam nic do roboty.

Leżałem na parapecie i oglądałem telewizor przez okno.

Bardzo ciekawy. Taki relaksujący i w ogóle. Wcale się nie dziwię, że ludzie tyle czasu przed nim siedzą. Można naprawdę się odprężyć. Tylko chyba im się zepsuł, bo od ich strony coś migało i świeciło. No, ale na szczęście im nie przeszkadzała ta awaria.

A ja postanowiłem zająć się poważną działalnością filozoficzną. Bo na świecie jest mnóstwo pytań! I nikt nie wie, jak szukać odpowiedzi, a filozofia zajmuje się właśnie takimi przypadkami…

No to ja zostałem filozofem: położyłem się wygodnie na plecach, wystawiłem brzuch do słońca, zacząłem na niego patrzeć i mruczeć. To dobra pozycja, żeby uwolnić KociUmysł od drobnych problemów i skupić się na Czymś Ważnym. Na przykład na Drzemce. A jak się obudziłem, to odkryłem Pierwsze Prawo Kociego Brzucha: brzuszek delikatnie smerany wydaje przyjemne mruczenie.

To bardzo ważne odkrycie! Bo jak się nie smera to brzuszek burczy i w ogóle jest kiepsko.

No a teraz pozostaje drugie poważne pytanie: kto ma smerać? Jak go znaleźć?

Nie wiedziałem, że odpowiedź przynosi kolejne pytania…

Ta cała filozofia to norrrrrrrrmalnie szalona przygoda!

Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy – Pojedynek.

Wśród postaci drugoplanowych w „Królewskich Psach” daje się zauważyć Weyhar Hartmann – przez wiele lat sumiennie i profesjonalnie pełniący funkcję kapitana straży pałacowej u książąt z rodu Dahlborów… Po przegranej wojnie ostatni żyjący przedstawiciel dynastii utracił tron i próbował go odzyskać… ale musiał poczekać aż ludzie zapomną panowanie jego rodziny a nowa władza stanie się obiektem narzekań. W tym czasie musiał jakoś utrzymać przynajmniej minimalną drużynę… Co z konieczności robił rabując. Kapitan Hartmann uznał, że tym sposobem nie buduje się książęcego prestiżu a on sam nie zaciągał się do zbójeckiej bandy… I odszedł. A dwa dni później doszło do opisanego spotkania z kapitanem Królewskich Psów depczącym Dahlborowi po piętach…
Zjechał na brzeg. Miejsce prosiło się o postój i odpoczynek: przyjemna polana dotykająca niskiego brzegu płytkiej rzeki. Intuicja podpowiadała, że lepiej odpocząć gdzie indziej ale musiał nabrać wody i napoić zwierzę.
Zeskoczył z siodła, zdjął buty, przytroczył je do siodła i podwinął nogawice. Nie cierpiał wilgotnych nogawic a musiał wejść do rzeki. Rumak początkowo boczył się na bieżącą wodę, w końcu jednak dał się przekonać. I wtedy z krzaków po drugiej stronie wyszedł niski mężczyzna w kolczudze.
– Weyhar Hartmann! – zawołał.
– Rhoud-an Paul… – diabli nadali spotkanie…
Obaj powoli położyli ręce na rękojeściach mieczy. Kapitan z Clarenne przeszedł przez płytką wodę nie przejmując się mokrymi butami. Stanął na środku nurtu.
– Gdzie jest Hagen?
– Już mnie to nie obchodzi.
– Nie wierzę. Znam cię.
– To powinieneś wiedzieć, że nie kłamię.
Rhoud-an zawahał się na chwilę. Hartmann należał do ludzi, którzy atakują od razu, jeśli uznają że jest powód. Spotkanie ze śmiertelnym wrogiem było najlepszym powodem do natychmiastowego ataku. Chyba, że już nie byli wrogami. Uświadomił sobie rzecz absolutnie nieprawdopodobną: kapitan straży książęcej Dahlbora chyba faktycznie porzucił służbę raz na zawsze.
– Rzeczywiście. Ale wiesz, że po prostu nie mogę ci uwierzyć.
– Twoja wiara to twoja sprawa. Daj mi odejść.
– Nie mogę. Jeśli faktycznie nie służysz Hagenowi, to zaciągnij się do mnie.– patrzyli sobie w oczy.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.
Tu też nie było o czym gadać.
– Nie zdążysz uciec. Nie jestem tu sam.
– No to co? Po prostu daj mi odejść, mnie to już nie dotyczy.
– Ale mnie dotyczy.
– Coś taki zajadły?
– Dobrze wiesz, że on będzie walczył, póki żyje. Im szybciej go dopadnę, tym mniej ludzi ucierpi.
– Jego sprawa. Nie moja. Odszedłem od niego. A nie jestem księciem, żeby decydować czy odpowiadać za politykę.
– On też już nie jest. Został rozbójnikiem grabiącym wsie.
– Powiedz to jemu, nie mnie. I daj mi spokój. – Hartmann zareagował nerwowo. Rhoud-an Paul zrozumiał, że to jest powód rozstania.
– Nie mogę. Powiedz, gdzie go widziałeś i jedź w swoją stronę.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.– Hartmann powoli zaczął wyciągać miecz, bo ta rozmowa stawała się coraz bardziej bez sensu. Rhoud-an jednym płynnym ruchem wyciągnął miecz i długi puginał, basilard bardzo ostatnio popularny wśród królewskich rycerzy ale tu wyraźnie przedłużony wedle gustu i smaku szermierza.
– Po twoich śladach go znajdę.
– To sobie szukaj… – Hartmann dobył broni do końca.
A potem zaatakowali się na środku nurtu. Spłoszony koń rzucił się w bok.
Ścięli się kilka razy. Pchnięcie basilarda o włos minęło rękę Weyhara zostawiając rozpruty rękaw poniżej kolczugi. Odskoczyli od siebie i znów rzucili się do ataku. Na niepewnym dnie rzeczki obaj ryzykowali poślizg ale mieli nadzieję, że ten drugi poślizgnie się pierwszy. Opryskiwali się wodą i próbowali chociaż trochę zranić. Rhoud-an Paul atakował szybciej niż wściekły dzik, zasypywał ciosami, które co i rusz zatrzymywały się na kolczudze… Gdyby nie zbroja, Hartmann byłby już martwy albo ciężko ranny. Niski rycerz od ostatniego spotkania zrobił się jeszcze lepszy… i Weyhar uznał, że najlepszą szansę daje brzeg: ten, kto pierwszy stanie na suchym lądzie, będzie miał przeciwnika w przybrzeżnym błotku. Trudno jednak wybierać miejsce walki, gdy mały Galloer szarżował. Kolejne jego pchnięcie rozdarło kolczugę, o włos mijając ciało. Przechwytywał żelazo Hartmanna i równocześnie zadawał wredne podstępne pchnięcia, które cudem nie wchodziły czysto. W kogoś mniej ruchliwego weszłyby za pierwszym razem. Weyhar zdołał parę razy pogłaskać mu zbroję, bardziej niebezpieczny atak nie udał się ani razu. Musiał spowolnić go chociaż trochę, na dwa kroki w błocie… Odskoczył na brzeg… i w tym momencie dostał cięcie pod kolano. Przecięte ścięgna puściły. Rhoud-an ponownie uderzył dokładnie w tej chwili, w której Weyhar opadł na jedną stronę i wbił mu miecz w brzuch przez kolczugę na wylot. A potem równie szybko odskoczył, pośliznął się w błocie i upadł w wodę.
– Niech cię szlag… – Hartmann zwinął się próbując przytrzymać ranę. Mokry Rhoud-an powstał i wyskoczył na brzeg. Z daleka rozległy się krzyki Królewskich Psów zwabionych odgłosami walki. Najwyraźniej obozowali blisko.
– Hartmann, ja naprawdę chciałem mieć cię w swoim oddziale. W Clarenne. Nie zmuszałbym cię do walki z Hagenem.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.
– Wiem, ty cholerny głupcze. Inaczej bym ci nic nie proponował. – Rhoud-an kopnął jego miecz, ocenił stan rannego, wytarł i schował broń. Po krótkim namyśle rzucił szmatkę na trawę, tuż nad wodą. Potem się przepłucze. Zabrał broń umierającego.
– Mówią, że ten kto, umrze z mieczem w ręku, nie wypuści go nigdy potem. Chcesz swój miecz?
– Powinienem był go wyrzucić już dawno.
– Szkoda, że tego nie zrobiłeś.
– Nie mam się czego wstydzić. – Hartmann zamknął oczy i przestał się ruszać.
– Wiem. – Rhoud-an kucnął w pewnej odległości.
Nadjeżdżający robili coraz więcej hałasu.
– Kto to, panie kapitanie? – zawołał Gianni, zanim jeszcze przejechał rzekę.
– Weyhar Hartmann porzucił służbę u Dahlborów.
– Trochę późno… – splunął Janos.
Rhoud-an wzruszył ramionami.
– Nie łamał łatwo swoich przysiąg.
Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy – prawdziwie książęcy dwór…

Pod wpływem nastroju i pytań postanowiłem dać inny kawałek Królewskich Psów – było już o paniach na różne sposoby, zatem czas na panów. Na początek bardzo dystyngowana scena dworska…

Rada książęca oceniała człowieka, który przed momentem skończył się przechwalać cudownymi umiejętnościami budowlanymi. Żaden z dostojnych panów nie odwiedzał miejsc wymienionych przez mistrza Lenarta di Roca Nera… zatem nie umieli zweryfikować opowieści i wszystko, co tak elokwentnie przedstawił, pozostawało baśnią. Zresztą czym innym rządziło się życie tu, w książęcym, pięknym Betterweiter nad środkowym biegiem potężnej rzeki Seelow. Wedle prawideł tutejszych człowiek ten zasadniczo był trupem. A że na razie o tym nie wiedział, to i uważał się za przyszłego bogacza. Cóż, ludzie łudzą się a życie jest krótkie…

Na wysokim tronie zasiadał Najjaśniejszy Pan Rorik Dahlbor i rozważał każde słowo rzemieślnika. Pozwolił go tu przyprowadzić z czystej ciekawości i już żałował. Ta sala powinna pozostać niedostępna dla ludzi z gminu, bez względu na ich uzdolnienia. Zdolni mogli dekorować ściany, mniej zdolni zamiatać. Na tym koniec. Gotowi sobie jeszcze wyobrażać, że mają tu cokolwiek do powiedzenia. No, zrobi się porządek z tym prostakiem, jak tylko wykona pracę. Zresztą… może wcale jej nie wykona i zostanie sprawiedliwie ukarany. Tak wielkie przedsięwzięcie musiało wabić złodziei. Możliwe, że teraz kłania się przed księciem największy ze wszystkich. Kradli. Wszyscy kradli wszystko. Wieszanie nie pomagało, zresztą kat też kradł pieniądze na powróz i pobierał łapówki od rodzin skazańców za wydanie ciał lub mniej bolesny przebieg egzekucji. Do tego bezczelnie myśleli, że ich władca nie podejrzewa rozmiaru tego potwornego złodziejskiego układu, w którym utonęło państwo. Tak to jest, jeśli książę z dobroci serca pozwoli zapomnieć poddanym, do kogo należy kraj. Rorik Dahlbor uważał się za łaskawego pana, niemniej nawet najłagodniejszy władca musi przypominać poddanym o obowiązkach. A egzekucja dobrze zapadała w pamięć.

Architekt skończył i ukłonił się. Władca z wysokości tronu nie zaszczycił go ani jednym słowem – gestem kazał mu wyjść i zwrócił się do namiestnika górnego dorzecza Verty.

– Von Wreschau, twoja głowa w tym, żeby poradził sobie z budową. Oczekuję szybkiego raportu i efektów, więc ruszaj od razu.

Po wyjściu obydwu mężczyzn Dahlbor przez chwilę siedział nieruchomo. Rozmyślał o planie na wypadek klęski całego przedsięwzięcia. Człowiek rozważny szykuje się wcześniej na trudności. Ścięcie pana von Wreschau w takim wypadku należało raczej wkalkulować jako korzystny ruch kadrowy. Inaczej rzecz wyglądała z zadaniem, na którym prawdopodobnie się wyłoży. Budowa kanału łączącego dwa dorzecza powinna zostać ukończona za wszelką cenę. Niechętnie przyznał sam przed sobą, że kluczem do sukcesu pozostaje architekt. Całe przedsięwzięcie, które mogło uwolnić handel Betterweiter od uciążliwej kontroli królewskiej i ceł w Magasparton, wisiało na jednym człowieku. Architekt, też coś. W łbach się prostakom przewraca. Zanim zaczęli wznosić katedry, nazywał się jeden z drugim mistrzem budowy i puchł z dumy, gdy go tytułowano panem majstrem zamiast zwyczajowego: Ej, ty tam! A teraz przybierają szumne tytuły i ośmielają się gadać w obecności książąt. I pewnie jeszcze wyobrażają sobie, że nikt ich nie zastąpi… Książę Rorik skrzywił się. Nie lubił katedr… kosztowały, dawały bezpodstawne poczucie wartości pospólstwu… Same wady. Architektów też nie lubił… ani żadnych majstrów. A teraz potrzebował kilku takich ludzi na wszelki wypadek.

– Von Rippe, znajdziesz paru takich, którzy będą stale towarzyszyli temu tam… – gestem pokazał drzwi, za którymi zniknął architekt wraz ze swoim protektorem – Mają patrzeć mu na ręce, rozumieć wszystko i w razie czego zastąpić. I pilnować. Jeśli ukradnie cokolwiek, chcę to mieć zapisane. Ale bez mojej wiedzy nie wolno go ruszać.

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.

Kategorie
Wierszyki i Owsiki

Owsik szlachecki

Owsik rozpychał się w tyłku: Zadrżyjcie psubraty!
W dowód mego szlachectwa mam certyfikaty!
Lecz nie zyskał uznania, bo chociaż się puszył,
nikogo nie zadziwił ani też nie wzruszył.
Miał do tych papierów umysł niegotowy:
nie wiedział: co pergamin – co toaletowy…

 

Kategorie
Bez kategorii Wierszyki i Owsiki

Owsik tytan

Owsik krzyknął: – Ja mocarz! Ponad światem stanę!
Pierdnięto. Wzleciał. Rozbił łeb o porcelanę.
O wy, co was nad światem własna pycha niesie!
Możecie się nadymać – zginiecie w sedesie…

Kategorie
Fotografia

Kielce i kaczki

Jak pisze starodawny kronikarz: „Dwa są w Kielcach źródła kaczek i dwa onych ptaków gatunki z każdego się wywodzące: jedne żywią nad wodami, a szczególnie w parku i na Silnicy, zasię drugie w redakcji Słowa Ludu”.

Staw w parku kieleckim jest uroczy i mam do niego ogromny sentyment. Ale o tym może kiedyś opowiem więcej.

Na razie fotoreportaż z puszczania kaczek.

Kategorie
Wierszyki i Owsiki

Apokalipsa według Św. Endinga

Nasłuchałem się filmów i apeli oraz rozmaitych wystąpień o koronawirusie. Poszedłem z psem na spacer daleko od ludzkich domów i tam znalazłem właściwą perspektywę. Leżała nieużywana na szczycie pagórka, zatem postanowiłem ją wykorzystać i spisać obserwacje płynące z mediów. I oto jest bodajże pierwszy na świecie wiersz napisany przez samą rzeczywistość przy śladowym udziale osobnika uznawanego za autora. Przysięgam, ja tego wszystkiego nie wymyśliłem. W mediach było.

Apokalipsa według Św. Endinga

nagłówek błysnął wśród półgłówków
półgłówek zaginął wśród nagłówków

ludzie ostrożnie spotykają się, żeby wymienić się najnowszymi wersjami wirusa

Airbus wstrzymał loty, zastąpił go arbuz

biskup ogłasza nadejście zarazy w kolejnych kolorach tęczy
i prosi o zbiorowe modlitwy na intencję ich jak najmniejszego rozprzestrzeniania

Bóg nie wydał w tej sprawie żadnych oświadczeń

przed pasmanterią ustawia się rozrzedzona tyraliera ludzi po kordonek sanitarny

wycięto drzewa żeby je ochronić przed najgorszym (ktoś twierdzi, że „Najgorszy” to takie nazwisko)

na fali powszechnego narzekania na brak owoców nikt nie zauważył masowego wymierania pszczół

polityk znany z tego że tylko jest – robi co może, żeby być jeszcze bardziej

zima nie przyszła w obawie przed zarażeniem

prostytutki przeszły na świadczenie usług bezkontaktowych

przewidujący umierają zdrowsi

premier ogłosił że nie ma powodu do obaw, zatem wszyscy rzucili się robić zapasy

sklepy ogłosiły obniżkę cen na niewiadomą,
klienci kupują starannie odmierzone dawki

tajne służby jawnie podsłuchują się nawzajem

śmierć chwilowo zaniedbała swoje obowiązki
próbując wymienić starą kosę na najnowszy model kosiarki
w zamkniętych hipermarketach

radni ogłaszają swoje gminy strefami wolnymi od rzeczy niezrozumiałych
rozsądek postanowił ostrożnie nie zbliżać się w tamten region,
bo teraz rozsądek wydaje się z przepisu lekarza

ogłoszono stan wyjątkowy, żeby było jak zwykle

nagłówki krzyczą, że nie mają nic do powiedzenia

w ramach ograniczenia lotów poetom odebrano pegazy
zamiast tego wojsko wydało maski p-gaz, w których wyglądają jak słonie,
co znacząco dodało ciężaru gatunkowego ich osiągnięciom

podobno widziano rekina pod Płockiem

Nie ma już problemów z parkowaniem w centrum

 

Konstanty Ildefons Gałczyński nie nadążył za rozwojem rzeczywistości

oszołomiony tym wszystkim koniec świata przekrada się dyskretnie między nagłówkami

Kategorie
Historia i kultura

Dlaczego klasycy?

Jak się daje w tytule pytanie retoryczne, na przykład: dlaczego klasycy? to jest taka fajna odpowiedź: dlaczego by nie?!

Ale miałem ważny powód żeby w ostatnim czasie właśnie do klasyków powrócić.

Tak się złożyło że prowadziłem warsztaty z porozumiewania się czyli ogólnie rzecz biorąc z retoryki klasycznej. Siłą rzeczy przy okazji sięgnąłem do starych klimatów – między innymi do Cycerona i rozmaitych antycznych mądrości. Tak się nimi zasugerowałem, że nabuzowany klasyką, klasykami i klasycznymi stylami wylądowałem na benefisie Magdy. Benefis Magdy to sprawa poważna: po pierwsze 30-lecie pracy twórczej; po drugie promocja nowego zbioru wierszy pod tytułem ” Muza leciutka”; po trzecie tenże zbiorek wierszy wydany został jako gadżet charytatywny nie przeznaczony do sprzedaży tylko do rozdawania i Magda z Markiem wymyślili, że na uroczystej imprezie połączonej z wieczorkiem autorskim ci, którzy ofiarują coś na rzecz krakowskiego schroniska, dostaną tomik wierszy Magdy.

Marek wystąpił tutaj w roli, którą wielu ludzi uważa za niewdzięczną, ponieważ Marek ufundował zarówno imprezę jak i zbiorek.  Warto jednak zdać sobie sprawę z tego, że ta rola jest niewdzięczna tylko i wyłącznie według naszych współczesnych norm: jako ludzie współcześni cenimy sobie forsę ponad wszystko i nie w głowie nam wydawanie naszych ciężko pożyczonych pieniędzy na cele nie konsumpcyjne – a przynajmniej na rzeczy których my sami nie zjemy.

Marek poszedł do tego jak Mecenas do Horacego, czyli zapłacił zupełnie bezinteresownie za rzeczy,  które – co tu dużo gadać – w pieniądzach się nie zwrócą. Mając to w głowie oprócz klasycznych wzorów dobrego mówcy wziętymi wprost z Cycerona postanowiłem napisać coś dla Marka. Ostatecznie nie co dzień trafia się okazja, by dla jednego Marka wcielić się w drugiego Marka (nawet, jeśli Marek Tuliusz Cycero częściej używał przezwiska niż imienia).

Taka laudacja dziękczynna powinna być napisana stylem stosownie wymyślnym, podlega też konkretnym regułom: winna odnosić się do realnych wydarzeń i zasług,  zwracać się do chwalonej osoby bezpośrednio a także chwalącego ukazywać w sposób skromniejszy niż chwalonego. A zatem:

Laudacja de-Markacyjna

Marku wspaniały, Marku pełen chwały,
ceni Cię każdy, kto upadł na głowę.
z Tobą nie straszne spacery Młynówką,
z tobą i piwo jest bardziej chmielowe…

Ty umiesz ucztą ucieszyć poetów,
koncertem koisz melomanów uszy.
Z tobą radosne są pieśni i pieski,
Umiesz rozśmieszyć, umiesz też i wzruszyć!

Czego ci życzyć, gdy posiadasz wszystko:
miłość kobiety, psa i bogów dary:
przyjaciół na wsparcie, wróg na pośmiewisko,
dowcip wciąż młody, a rozsądek stary?

Czymże obdarzyć tego, kto sam darem?
Czymże ozdabiać, kto sam jest ozdobą?
My – pokarani dowcipu umiarem –
Sobie życzymy, byś pozostał sobą.

 

Kategorie
Historia i kultura

Muza leciutka czyli wiersze Magdy Kocemby

Okładka „Muzy leciutkiej”

Przeciętny Polak zapytany  o poezję zazwyczaj mówi, że on się na niej nie zna. Zasadniczo ma rację: bo trudno znać się na czymś, co nie jest regułą, tylko jedną wielką nieregularnością, wyjątkiem i zaskoczeniem. Gdybyśmy się na tym znali – co zdołałoby nas zaskoczyć?

Z drugiej strony – jeśli potraktujemy to jako regułę dotyczącą poezji, to oczywiście od niej jest wyjątek: wystarczy aby Polka dostała Nobla, a już natychmiast wszyscy znają się na jej twórczości, choćby nie czytali… I oczywiście wiedzą, co powinna napisać, żeby było lepiej, niż jest teraz, ponieważ można się nie znać na literaturze ale na Noblach, to się zna absolutnie każdy.

Niemniej Nobel literacki dla Polki to już wyjątek tak wielki, że pomijajmy go bez żalu w rozważaniach o regułach i obyczajach. Lepiej po prostu cieszyć się, kiedy już się zdarzył.

Na co dzień bez wstydu i skrępowania możemy przyjąć, że nie znamy się na poezji. Rozmawiałem kiedyś na ten temat z elektrykiem przy naprawie instalacji w domu i właściwie obydwaj byliśmy co do tego zgodni. A równocześnie obydwu nam podobały się fraszki Magdy. Na dłuższe wspólne czytanie po prostu brakło czasu ponieważ pan elektryk zakończył naprawę  bezpieczników.

Ja też wcale nie będę udawał wyjątku: nie znam się na prawdziwej poezji. Jako pisarz i filolog znam się na teorii literatury, poetyce, retoryce, metaforach, konwencjach literackich, tradycji, czytaniu ze zrozumieniem i całej masie takich rzeczy, które dodaje się do poezji, żeby z tego zrobić wiersz. Ba! zdarza się nawet że od czasu do czasu napiszę coś do rymu. Potrafię zmajstrować sonet albo jakiś inny gatunkowy wyrób wierszopodobny, niemniej nie mam złudzeń: prawdziwej poezji nie ma w tym za grosz.

W Kabarecie Młynówka poezją zajmuje się Magda. To Magda potrafi zrobić poważną refleksję z rymu „czy dziewica ma coś z cyca”.
Każdy w przystępie czarnowidztwa umie powiedzieć sobie, że życie jest do dupy, jednak Magda potrafi tę „głęboką” refleksję odwrócić i wyciągnąć z niej zupełnie nieoczekiwaną myśl, wbrew pozorom optymistyczną. Magda znajduje optymizm w depresji… może nie jakiś łatwy i na hura, ale jednak prawdziwy. Z trywialnych słów buduje niebanalne obserwacje i zaskakujące pointy.
W spacerze z psem potrafi znaleźć przekonywujący dowód istnienia wyższego porządku w naszej rzeczywistości, a to już dużo, jeśli z uwagą rozglądamy się wokół.
Na ogół reklamy telewizyjne przyzwyczajają nas do traktowania rozmaitych absurdów jako rzeczy zwykłej codziennej i całkowicie stosownej. Słusznie, bowiem bez pewnego zobojętnienia w końcu chcielibyśmy świat wokół nas uczynić trochę bardziej sensownym, co niestety wyrasta poza możliwości zwykłego człowieka.
A zatem bez mrugnięcia okiem akceptujemy pigułki, które mają nam zapewnić doskonałą formę na starość… chociaż wiemy, że starość polega właśnie na kiepskiej formie fizycznej i pogarszającej się umysłowej a jedynie śmierć potrafi skutecznie zakończyć kłopoty tego wieku.
Fałsz i rutynowe zakłamywanie rzeczywistości pozwala nam pogodzić się z tym, że do powszechnej pomyślności i dobra ma nas zaprowadzić oszust, któremu nie pożyczylibyśmy własnego samochodu ale chętnie powierzymy przyszłość.
Mogę bardzo długo wyliczać takie absurdy składające się na prostą i w gruncie rzeczy nie nową obserwację: żyjemy w czasach szalonych i ciekawych a w dodatku pozbawionych zupełnie jakiegokolwiek stałego porządku, czy gwarantowanych punktów odniesienia. Można sobie snuć długo mądrości na ten temat i cieszyć się własnym słowotokiem…

Magda załatwia to krótko: dedykuje wiersz prozacowi, jakby był osobistością zasługującą na wiersze i upamiętnianie oraz dedykacje.

„Muza leciutka” to zbiór zbiór intelektualnych przygód: przeskakiwania od banalnych słów do niebanalnych myśli, od zaskakujących zestawień do oczywistych obserwacji i z powrotem.  Dzięki temu oczywistość w wydaniu Magdy wcale nie jest taka banalna i nieciekawa, jak na ogół nam się wydaje. Wręcz przeciwnie: staje się materią do zabawy, refleksji, odkryć.
Mieszanie pospolitej formy tekstowej z odkrywczą myślą, która z tego wynika, operowanie sprzecznościami, paradoksami i gwałtownymi antytezami – składa się na metodę twórczą i specyficzną filozofię życiową.

Ta skłonność do zaskakiwania nieoczekiwanym konceptem podsuwa mi skojarzenia z barokiem, ale nie tylko: ostatecznie poezja przeciwstawień to bardzo czcigodna i klasyczna metoda literacka. Żart, zaskoczenie i prowokacja to najbardziej charakterystyczne cechy poezji Magdy.

Gdybym miał krótko powiedzieć, o czym Magda pisze, to najczęściej przychodzi mi do głowy, że o muszkieterach: Patosie, Erosie, Tanatosie i Intelektosie, który zazwyczaj w całym tym całym towarzystwie okazuje się najsłabszy, najbardziej kruchy a równocześnie najbardziej potrzebny, bo co byśmy zrobili bez niego?

Czy ma jakikolwiek sens rozpisywanie się na 400 stronach, o czym jest wiersz? Osobiście wątpię: lepiej jest po prostu wziąć „Muzę leciutką” i poczytać oryginały a nie biorące się z nich interpretacje. Ostatecznie bardzo ważnym i równoprawnym uczestnikiem wydarzenia poetyckiego jest po prostu myślący i czujący czytelnik, który sam sobie dorobi interpretację. I będzie to interpretacja jedyna, prawdziwa i wyjątkowa – jak każdy człowiek.