Kategorie
Zwierzaki

SPA dla Psa

– Chodź tu. – powiedziałem możliwie przyjaznym głosem, co sprawia mi trochę kłopotów, bo dla psa „przyjazne” oznacza „piszczące jak mamusia”.
Nana leżała w cieniu iglaków, między płotem z siatki a ich pniaczkami i próbowała wyglądać na absolutnie pochłoniętą relaksem… ale to tylko koty potrafią a nasza psina nigdy nie uczy się na zapas. Zmarnowała wszystkie okazje, kiedy Pumiasta mogła udzielać korepetycji. Teraz jej drobne gierki nie wydawały się odpowiednio wiarygodne.
– Chodź tu, Nana. Musimy uczesać futerko.
– Ale ja wam nie przeszkadzam. Czeszcie sobie. Ja tylko leżę. – położyła głowę na trawie – O, tutaj sobie leżę.
– Musimy uczesać twoje futerko. Ty i ja. Nie ja i Ilonka.

– Nie, wcale nie musicie, jest śliczne. – polizała się po boku, żeby mnie przekonać. Naturalnie jeden z setki śmieci, które zaplątały się w nią, musiał akurat teraz podrażnić, więc z zapałem zaczęła go gryźć i wyciągać. Jak zwykle zapomniała, co miała udawać.
– Widzisz, masz w futerku śmieci i one ci przeszkadzają.
– A skąd! Nic tam nie mam. – żachnęła się, zwinęła w kulkę i z pasją zaczęła wyciągać coś z ogona.
– A to co takiego?
– A przeszkadza mi coś w ogonku… czepiło się i nie chce wyleźć.
– Chodź, to ci pomogę. Mam ciasteczko.
Wylazła. Położyła się na trawie z westchnieniem i wywaliła brzuszek do słońca. W ogonie siedział sobie patyk, który owinął się na mokro podczas wczorajszego łażenia po krowim wodopoju i tak zasechł. Mogła go wyrwać ale nie wyjąć bez strat w futerku. Wyjąłem go i zacząłem czesać futerko – delikatnie, bo miała prawie tyle rzepów i nasion, ile włosów. A Nana najwyraźniej znowu zapomniała o chowaniu się przed grzebieniem i drzemała na trawie. Trudno jej się dziwić. W naszym małym wynajętym domku było wszystko, czego potrzebowała, łącznie z płotem, zza którego mogła szczekać na obcych i sąsiadami, którzy świetnie wchodzili w tę rolę.
Dzisiaj wyjątkowo nie wybieraliśmy się nigdzie… i chciałem nieco zadbać o jej futro, bo inaczej musiałbym je strzyc po powrocie do Krakowa.
Właśnie wyczesałem dolną połowę psiny i wszystkie łapki, kiedy coś do niej dotarło.
– Miałeś mi dać ciasteczko! – usiadła i spojrzała mi w oczy z wyrazem świeżo obudzonego geniuszu. Dostała je. Najwyraźniej zakończyliśmy dbanie o pieska…
– A czego chciałeś od mojego futerka? Przecież jest takie puszyste i miękkie… – obwąchała sobie chorągiewki przy przednich łapkach.
– Ano jest. – zgodziłem się uprzejmie i pokazałem jej dwa wielkie kłęby patyków, rzepów, cyganek i innego śmiecia wplątanego solidnie w wyczesany podszerstek – Aż dziwne, że to wszystko się zmieściło w takim zadbanym futerku.
– Może ktoś przyniósł. Albo wiatr przywiał. – wyjaśniła. Psy (a szczególnie Nana) niespecjalnie przejmują się przeszłością, zwłaszcza tą kłopotliwą.
– A nie ty przyniosłaś na sobie?
– No co ty, przecież ja dbam o wygląd!
Przypomniałem sobie ostatnie dni i jakoś nie mogłem w to uwierzyć.
– A do krowiego wodopoju wpadłaś przypadkiem?
Pognała do niego jak nawiedzona i celowo wlazła przez najbardziej czarne błoto a potem nie chciała wyjść. I zamiast się wytrzepać – pozwoliła, żeby muł stwardniał w kruszącą się powoli skorupkę, którą z trudem wyczesałem dzisiaj. I to tylko dzięki temu, że sporą jej część już wcześniej wymieniła w zaroślach na patyki i inne roślinne resztki.
Rozstawiła uszy jak anteny i zrobiła zamyśloną minę…
– Nic nie rozumiesz… pewnie dlatego, że nie masz futra.
– Rozumiem, że piesek będzie czysty albo szczęśliwy. W końcu mamy wakacje.
Położyła się z westchnieniem i oparła nos na przednich łapach.
– Myślisz, że się obijam? A wiesz, jaka to ciężka praca? – sapnęła ciężko, najwyraźniej obowiązki ją przygniotły.
– A nad czym tak ciężko pracujesz? Oczywiście poza gonieniem myszy i uciekaniem przed bocianami…
– Nie śmiej się. Musiałam przez te wakacje opracować SPA dla psów. I prawie już skończyłam. Teraz testuję metodę.
– A wiesz, że nie wolno testować na zwierzętach?
Chyba ją wytrąciłem z równowagi tym stwierdzeniem.
– Ale ja nie na zwierzętach, tylko na sobie!
Zdecydowałem, że lepiej nie tłumaczyć jej znowu różnic między ludźmi i zwierzętami. Już kilka razy nie przyjęła ich do wiadomości.
– Nie zauważyłem, żebyś coś specjalnego robiła…
– O, to bardzo dobrze. Znaczy, że metoda działa. – wywaliła zadowolony język – My, psy, nie mamy tyle czasu co ty, musimy dbać o siebie przy normalnej psiej pracy.
– Przez włażenie gdzie popadnie, w co popadnie i byle śmierdziało?
– Nic nie rozumiesz! – Nie była pewna czy może się oburzać, więc gwałtowny początek zakończyła polizaniem mnie po twarzy i przewróciła się na plecy. Zresztą rozmaitych smrodków nigdy nie uważała za coś niemiłego, nie obrażała się też o aluzje zapachowe.

– No to mi wytłumacz po kolei… Rano tarzasz się po trawie…
– Wcale się nie tarzam! Futerko należy zwilżyć wodą demineralizowaną przed użyciem! Najlepiej tą, co leży rano na trawie…
Zadziwiła mnie. Nie podejrzewałem jej o znajomość słów dłuższych niż czterosylabowe. Ale… rzeczywiście, tarzała się po rosie. Metoda zapowiadała się interesująco.
– A jak się wytarzasz, to zapominasz o wszystkim i lecisz na łąkę… – zasugerowałem następny punkt programu. Spojrzała na mnie tak, jak nigdy nie spojrzałaby na zdechłą mysz… bo myszy (zdechłe) mają dla niej duży potencjał rozwojowy.
– Futerko trzeba lekko podgrzać przed dalszymi etapami ale nie z wierzchu tylko od spodu… Jak mam to zrobić bez biegania? Siebie muszę rozgrzać… no i dosypać środka polerującego włosy na błysk…
– Kurzu z polnej drogi, dobrze rozumiem?
Pomachała ogonem z uznaniem i położyła się w postawie „waruj”, żeby zachować odpowiednio poważny wygląd podczas wykładu.
– Żeby futerko się polerowało na mokro – trzeba biegać i powiewać wszystkim… to się musi ruszać. No i zwilżać w mokrej trawie…
– To dlatego biegasz po łące… a jeśli kopiesz dziurę, to też pomaga polerować futerko?
– Nieee… kopię dziurę, bo potrzebuję kreta albo myszy. No wiesz, drugie danie pierwszego śniadania.
– Ale obsypujesz sobie brzuszek ziemią i błotem!
– No tak. To jest maska mineralna na skórę. Markowa! Nazywa się „Miss Meadow”. No wiesz, taka czyszcząca i odżywcza… Jakbyś jeździł brzuchem po błocie to też byś miał taką delikatną skórkę jak ja! – z dumą wywaliła do góry brzuszek lekko pękaty i porośnięty rzadkimi długimi włosami… Spojrzałem. No tak… Jasne. Każdy powinien mieć taki brzuszek. Niekoniecznie własny… ale brzuszek pieska też się liczy. Obiecałem sobie częstsze pokładanie w kałużach.
– No dobra… masz środek polerujący na futerku, polerujesz, zwilżasz, nakładasz maskę mineralną na brzuszek…
– I myszę do brzuszka! – uzupełniła z naciskiem. Nigdy jeszcze nie upolowała myszy w norze, mimo wszystkich sukcesów myśliwskich na powierzchni ziemi.
– I powiedzmy, że masz myszę do brzuszka… ale co to ma wspólnego z tarzaniem się w zdechłym krecie?
– Maska biologiczna „La femme des marais”! – wyjaśniła patrząc z uszami sterczącymi ostro w górę – Od polerowania futerko mogłoby stać się łamliwe!
Wolałem nie pytać o szczegóły. Niektóre rodzaje stosowanych przez nią masek biologicznych przyprawiały mnie o lekki niesmak. Zmieniłem temat.
– A przed bocianem uciekasz dla utrwalenia maski?
– Ja nigdy nie uciekam przed bocianem! – Aż usiadła z oburzenia – A co to jest bocian?
– Ten duży biało-czarny ptak z czerwonym dziobem, przed którym wiałaś wczoraj… i przedwczoraj… i dwa dni temu… Odkąd tu jesteśmy prawie codziennie biegniesz do niego a kiedy startuje – uciekasz.
– A… ten… no… no to po masce biologicznej posypuję futerko maską torfową „Summer Peat”. – w zmienianiu tematu Nana była mistrzynią świata. – No wiesz, biegam po suchej drodze przez torfową łąkę, to się samo posypie.
Wiedziałem. Byłem przykurzony na brązowo po każdym przejściu przez pastwisko a Ilonkę złościł nalot na ubraniach sięgający pasa. Nawet pies trzy razy wyższy od Nany miałby na sobie tę borowinę…
– Tylko, że na sucho torf niewiele daje – westchnęła Nana i w zadumie podrapała się za uchem. Coś mi zaświtało.
– To dlatego włazisz do krowiego wodopoju?
– To miejsce jest super! Wiesz, woda ma dodatki roślinne regenerujące cerę, z mnóstwem witamin i mikroelementów!
Woda wyglądała na czystą ale tam, gdzie nasza psina lubiła wleźć, była pokryta rzęsą… ale bardziej zadziwiło mnie biochemiczne wykształcenie u pieska.
– Nanułka, a co to są te mikroelementy i witaminy? – postanowiłem ją wypróbować.
– Witaminy to te zielone listki na wierzchu, nie wiedziałeś? A mikroelementy to sobie pływają przy dnie. Trudno je złapać, bo uciekają jak głupie. A raz widziałam takiego makroelementa ale odpłynął. Miał kolorowe płetwy.
– A ja myślałem, że to ryby…
– Tak też się nazywają? Tyle jest nazw na świecie… i po co aż tyle? – zmarszczyła nos i podjęła wykład – W tej rzece jest też na brzegu i dnie taka doskonała maseczka kosmetyczna… nazywa się „L’odeur de la Boue”… świetnie robi na łapki.
Kiedy wyłaziła z wodopoju, miała łapki pokryte grubą warstwą czarnego mułu z dna. Kiedyś sam tam wlazłem z ciekawości, szukając przeprawy bliższej niż mostek, po którym chodzimy zazwyczaj. Wyglądało to jakbym wlazł boso a wylazł w czarnych „gumowcach” do kolan. Najwyraźniej ja też zrobiłem sobie maseczkę. Nie wiedziałem, że taki ze mnie „kosmetyk”… Ale Nana dorobiła teorię naukową do chlapania się w błocie a to już coś. Na ogół pieski włażą w bagno bez jakichś poważniejszych ambicji.
– Niech zgadnę… jak potem biegasz po wysokiej trawie na pastwisku to robisz sobie masaż?
– No… bo trzeba zebrać nadmiar maseczek i pobudzić krążenie.

Za każdym razem krąży wokół nas, dopóki nie wyjdziemy na drogę i powiewa ogonem. Wygląda na mocno pobudzoną… prawdę powiedziawszy, jak tylko na nią nie patrzymy – podbiega od tyłu i znienacka szczeka. Ktoś obcy mógłby paść na zawał.
– A na drodze odpoczywasz po tym wszystkim?
– Czy ja wyglądam na lenia? – spojrzała z wyrzutem. Zastanowiłem się. Przez większość dnia i całą noc spała na plecach, od czasu do czasu przebierając łapkami i poszczekując. Wygląda na to, że pracowała nawet we śnie.
– Wiem, że cały czas pracujesz. – potwierdziłem, bo szanuję jej prawo do definiowania pracy po psiemu. Pomerdała ogonem i wróciła do wykładu.
– Na drodze trzeba podsuszyć, żeby maska mineralna i biologiczna stwardniały. Potem trzeba je pokruszyć i spłukać.
To wyjaśniało dlaczego po trzystu metrach polnej drogi znowu właziła do rzeki i moczyła się razem z nosem. Proces dbania o futerko wymagał mnóstwa czasu i wysiłku… i pomyśleć, że ludzkie kobiety po prostu idą na godzinę do fryzjera albo kosmetyczki. Nana westchnęła ciężko. Może pomyślała o tym samym, co ja.
– Po spłukaniu muszę futerko powoli wysuszyć przed ostatnią fazą.
Kolejna tajemnica wyjaśniona: bieg po lesie między rzeką i plażą ma sens a machanie ogonkiem i okolicznym futerkiem nie wynika z przypadkowych humorów, tylko ze złożonego procesu kosmetycznego. Pokręciłem głową. Znam Nanę od dwóch lat a nie posądzałem jej o tak skomplikowane strategie. Zawsze wydawało mi się, że biega i wtyka wszędzie nos a życie samo jej się układa.
W tej konkretnej chwili Nana ułożyła się wygodniej na trawce. Na moment podniosła głowę, potem gwałtownie przewróciła się na bok. Poruszyła kilka razy łapkami jakby wykonywała próbę gestykulacji, po czym nagle złapała się za nos. Pokiwała się trochę w tej pozycji sprawdzając czy nos należycie trzyma się swojego miejsca, po czym westchnęła głęboko. Byłem pewien, że zapomniała już o czym rozmawialiśmy, ale znowu mnie zaskoczyła.
– Wiesz jaki ważny jest czas suszenia futerka przed następnym etapem? – podjęła temat dokładnie tam, gdzie przerwała.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Nie mam takiego futerka ale często starannie suszę różne rzeczy w pracy, akwarele i takie tam…
– Jak za bardzo wyschnie, to nie będzie mięciutkie. – Przerwała, żeby podrapać się po uchu – Powinno być jeszcze troszkę wilgotne. Ale jak będzie mokre, to potem źle się ułoży. Czasem muszę biec, żeby zdążyć.
– Rozumiem… – naprawdę coś zrozumiałem: mianowicie, dlaczego czasami wcale się nie spieszy do morza a kiedy indziej pędzi na przełaj przez zamki z piasku i kocyki pełne plażowiczów depcząc po plecach i torebkach z jedzeniem. Dla ludzi czas to pieniądz a dla Nanusi – czas to futerko.
Milczeliśmy razem przez dłuższą chwilę zanim zapytałem:
– A następny etap?
– Solankowa mineralizacja neptuniczna.
– Co proszę?
Spojrzała na mnie jak bibliotekarz na analfabetę.
– No… muszę ostrożnie zwilżyć futerko wodą morską!
Pokiwałem głową i zapytałem:
– A dlaczego boisz się wody?
Położyła głowę na łapkach.
– Za dużo jej jest. Rzeczy, które się ruszają, nie powinny być takie duże. Konie są za duże. Krowy są za duże.
Mówiła szczerze – kiedy spotkała krowy na drodze, uciekała do najbliższej dziury w płocie.
– No ale krowy są pożyteczne… – spróbowałem ją przekonać – Mała krowa nie mogłaby zrobić dużej kupy…
– Mogłaby się postarać. Wszyscy by tylko szli na łatwiznę. – mimo całego zamiłowania do nie oczyszczonych krowich żołądków oraz zainteresowania dla post-krowich pozostałości na pastwisku Nana nie lubiła zbyt dużych stworzeń. Spróbowałem delikatnie zmienić temat.
– Myślisz, że jak będziesz szczekała na fale, to morze zmaleje? – kiedy dobiegała do wody, pozwalała się opryskać a nawet ochlapać grzbiet ale potem nie właziła głębiej niż do połowy łapek i próbowała ugryźć falę. Pomysł obszczekania morza jeszcze jej nie przyszedł do głowy.
– Jutro spróbuję.
– Jak skończysz z dbaniem o futerko?
Spojrzała na mnie zdumiona aż jej się uszy postawiły.
– Przecież po zaneptunowaniu musi być piaskowanie!
– Co?

– A co ja robię jak wyjdę z morza?

Zawsze tarzała się w piasku jeżdżąc po nim nosem i odpychając się tylnymi łapkami a potem kopałas obie dołek w najlepszym miejscu w naszym grajdołku i spała przez dwie godziny. Przy okazji wbijała sobie w mokre futerko tyle piachu, że wyglądała jak skorupiak.

– Nic nie robisz.
Aż zipnęła z oburzenie.
– Jak to nic? Muszę zmieścić w futerku co najmniej kilo piasku! Wiesz, jakie to trudne? I wypolerować futerko na mokro, żeby po wysuszeniu została na nim morska sól! I nie mogę się ruszać przy suszeniu bo ją zetrę!
– Przecież i tak zetrzesz sól z futerka, jak wytrzepiesz piasek.
– Wcale nie… jak już się wysuszę to nie trzepię, tylko wywiewam.
– Co robisz?
– Idę na spacer pod wiatr. A wiatr wydmucha ze mnie cały piasek. I wtedy już mam takie miękkie futerko, że aż sama sobie zazdroszczę!
Spojrzałem w notatki robione dyskretnie na boku. Wygląda na to, że Nana poświęcała każdy dzień wakacji na tak skomplikowaną kurację futerkową… i aż pożałowałem psiny.
– Nanusiu, ale przecież na to wydmuchiwanie piasku wybierasz się, jak zaczynamy powoli myśleć o powrocie z plaży. A w drodze znowu się kurzysz i moczysz i włazisz w błoto… i masz je całe w strąkach i paprochach z krzaków. Czyli zadbane futerko masz przez jakieś pół godziny po całym dniu starań.
Złapała się obiema łapkami za nos. Potarła głową o trawę. Westchnęła ciężko, jak hamująca ciężarówka.
– A możesz mi zrobić morze pod domem? Żebym miała je jak wracamy z plaży?
– Mogę – bezczelnie postanowiłem podnieść swój prestiż w psich oczach – ale wtedy morze będzie jeszcze większe.
Ten aspekt sprawy najwyraźniej nie przypadł jej do smaku. Nie lubiła powiększania rzeczy ogromnych.
– Noo… Nie jest łatwo dbać o futerko, jak się jest pieskiem.
Spojrzałem na garści śmiecia wyczesanego z Nanusi. Rzeczywiście, nie było łatwo, zwłaszcza, że uciekała przed grzebieniem jeszcze szybciej niż przed bocianem. Jeśli zrezygnuję z czesania – Nana dorobi się dredów. A ponieważ nie zdradza chęci przyłączenia się do rastafarian, musiałbym ją ostrzyc. To by dopiero była tragedia. Też sobie westchnąłem.
Najwyraźniej moje współczucie poprawiło Nanusiowy stosunek do świata, bo podsumowała:
– Ale i tak mi się udaje. – przewróciła się na plecy – Zobacz, jakie mięciutkie. I tu, przy uszach.
Przy uszach każdy pies ma mięciutkie futerko ale nie chciałem jej dołować.
– Rzeczywiście. – powiedziałem głaszcząc i smerając w poszukiwaniu przegapionych rzepów.
– No widzisz? – pokręciła się z zadowoleniem – wszystko dzięki mojej metodzie „SPA dla Psa”! Zrobiłam się taka atrakcyjna! I w ogóle!
Spojrzała mi w oczy i dodała:

– Jakbyście robili to, co ja to też mielibyście takie śliczne futerka na brzuchu… i ogonki!
Wyobraziłem sobie siebie i moją żonę, jak razem z Naną tarzamy się w bagienkach i zdechłych gryzoniach… jak porastamy miękkim dziesięciocentymetrowym futrem… jak wyrastają nam ogony… Pogłaskałem pieska.
– O, tak, Nanusiu. Na pewno. Wszyscy powinni tego spróbować.  

Kategorie
Fotografia

Dolina Dłubni od jesieni do wiosny

Tradycyjnie już zamieszczam garść zdjęć z Doliny Dłubni.

Kategorie
Fotografia

Wiosna, woda, krzaki

Jak co roku polecieliśmy szukać wiosny w Dolinie Dłubni.

Pogoda była cukierkowata, wyszliśmy tuż przed południem, więc wyprawa miała charakter raczej kronikarski, bez wiary w to, że złapiemy jakieś nieprawdopodobne ujęcia. Po prostu: spacer dla czystej przyjemności.

Oczywiście były sarny ale wystarczająco daleko, żeby nawet psu nie chciało się ich gonić, było sporo wody i innych przyjemności ale ten wpis poświęcam tylko wiośnie, wodzie i krzakom.

Jeśli idzie o krzaki, to w Dolinie Dłubni rosną głównie wierzby, które fotografujemy przez sentyment. To co roku przypomina mi historię, którą usłyszałem ale nie jestem pewien, czy wydarzyła się naprawdę. Otóż w dawnych czasach, kiedy konkursów fotograficznych było mniej a nagrody na nich zdobyte znaczyły więcej, do jury często zapraszano  Edwarda Hartwiga, który słynął między innymi z poetyckich fotografii z wierzbą. Co sprytniejsi a mniej pewni swej sztuki konkursowicze na wieść o nim wysyłali fotografie z wierzbą licząc na to, że Mistrz okaże się fanatykiem tego tematu i zlekceważy wszystko inne. Ponoć po kolejnym konkursie pełnym mniej lub bardziej udanych wierzb widziano go jak mamrotał pod nosem: „Po co ja wydałem ten album?”

Ta historia przypomina mi się ile razy biorę wierzbę na celownik i skutecznie leczy mnie z ambicji – bo nawet, jeśli zrobię cud-wierzbę, to kto uzna, że nie zrzynałem z Hartwiga?

W każdym zdjęcia robiliśmy na zupełnym luzie i bez specjalnych ambicji. Po prostu spacer…

Aż nagle zobaczyliśmy pierwszego w tym roku bociana. Jakiś taki dziwny był… ale na powiększeniu wyszło, że miał w dziobie coś dla fotografa.



Kategorie
Fotografia

Spacerek po Starych Kielcach

Przez chwilę w święta było nawet ładnie, zatem przypomnieliśmy sobie z Ilonką stare czasy, kiedy wychodziliśmy sobie na spacer po starych Kielcach. Tym razem było cokolwiek inaczej za sprawa Nanusi – nasza gwiazda obiektywu robiła mnóstwo rzeczy, których nie robi normalny spacerowicz – goniła kaczki na stawie w parku (a potem kaczki goniły ją wzdłuż brzegu), czarowała obcych i obwąchiwała wszystko poniżej poziomu pół metra. Na dodatek uciekła na widok bażanta złocistego w ptaszarni. Niewiele z Nanuaktywności udało mi się uwiecznić. Chyba musimy iść jeszcze raz…

Kategorie
Fotografia

Slajdy znalezione w szafie cz.5 Dolina Prądnika

Jeszcze jedna garstka nostalgicznych fotek – z Doliny Prądnika tym razem. Światło było trochę nienajlepsze, zwłaszcza dla fotografii analogowej a trzymanie niewywołanej rolki zdjęć przez 11 lat nie pomogło kolorom… Może powinienem zrobić z nich czarno-białe? A może po prostu iść tam jeszcze raz z cyfrówką?

Kategorie
Fotografia

Spacerek po Wygiełzowie

Jeśli idzie o mnie, to chciałbym mieć kilka domów z Wygiełzowa dla siebie. Kłopot polega na tym, że nie wiem, który bardziej. W kategorii „dom dla całej rodziny” wygrywa ten z podmurówką – na lato niezłe miejsce na piwniczkę i letnią kuchnię, zimą (i prze zresztę roku) drewniana część mieszkalna zapewnia idealne warunki… ale kusi mnie też malutka zagroda komornicza czyli domek nr 2, jako locum na 1-2 osoby. Albo zagroda zabudowana w kwadrat z kompletem zabudowań gospodarczych na każdą okazję… mam też innych faworytów w tym skanseniku… no, nie umiem wybrać i już. Pewien tylko jestem, że ul z pnia ma dla mnie za mały metraż.

   

Kategorie
Bez kategorii

Raciborowice – gotycki kościół fundacji Jana Długosza

Zauważyłem, że raciborowicki kościółek podobał się nie tylko mnie – dlatego uznałem, że zamieszczę jeszcze kilka zdjęć tego sympatycznego i ładnie odrestaurowanego miejsca.
Przy okazji – od lat na wszystkie wycieczki idę boso. A wspominam o tym dlatego, że posadzki w starych kościołach na ogół są szalenie przyjemne przyjemne w dotyku.

Kategorie
Fotografia

Park Decjusza

Nie samą rzeźbą człowiek żyje – oprócz galerii prof. Chromego odwiedziliśmy sobie park Decjusza. Swoją drogą… nie mogę się pozbyć myśli, że na mocy lex Szyszko właściciel terenu może sobie takie drzewa wyrżnąć. Wielu moich znajomych przekonywało mnie do tej ustawy, a najchętniej używali argumentu: PRZECIEŻ NIKT NIE BĘDZIE NISZCZYŁ BEZ SENSU SWOJEJ WŁASNOŚCI! Otóż… tam, gdzie działają argumenty i zdrowy rozsądek – tam nie potrzeba prawnych ograniczeń. Prawo jako takie wymyślono po to, by idioci dla zachcianki nie szkodzili ogółowi. Tymczasem u nas coraz łatwiej o prawo, które daje nieograniczone możliwości dla krótkowzrocznych głupców. Oto przykład: news z sieci – ktoś wyciął drzewa na swojej działce w środku lasu, ogrodził sobie swój teren betonowym płotem i wystawił na sprzedaż. Komentarz internauty: Tak trzymać, ekolodzy do lasu, niech się nie wpier… Dla ludzi trzeba budować knajpy i ulice!
Internauta nie wpadł na to, że zielonych terenów rekreacyjnych DLA LUDZI brakuje w każdym dużym mieście polskim, łącznie z Warszawą zaś knajp jest całkiem sporo w Warszawie i łatwo je otworzyć (widać jego do przyzwoitych nie wpuszczają, stąd ten głód i niedoinformowanie). Nie przyszło mu do głowy, że właśnie las ktoś wyrżnął, zatem ekolodzy broniący drzew w tym miejscu włąśnie siedzieli w lesie, do którego ich wysyła tak elegancko… tyle, że las wyrąbał jakiś idiota.  I jeszcze wiele innych rzeczy mu do głowy nie przyszło – bo głowę miał opanowaną tylko żądzą wódki i imprezy.
Ale wierzy święcie, że prawo do zamiany świata w pustynię jemu się należy – i nikt nie może mu przeszkadzać, bo ma prawo do robienia idiotyzmów nawet ze szkodą dla wszystkich wokół.

Do obrony przed takim myśleniem przydałoby się nam w Polsce mądre i przestrzegane prawo. Tylko skąd wziąć mądrych autorów praw?

Kategorie
Bez kategorii Fotografia Historia i kultura

Wizyta u prof. Chromego

Wybraliśmy się na spacerek do Parku Decjusza. W parku, jak to w parku – stał sobie pawilonik wystawowy prof. Chromego. No i się zaczęło. Obleźli nas spatynowani artyści, owce z kamienia i brązu, kolarze z anoreksją przypominający demony z japońskich legend, stanęliśmy pod baranami, zatańczyły żurawie, z ziemi wylazły czyjeś ręce… artysta widać ukatrupił  nie do końca i przysypał płytko… jednym słowem – bardzo udane popołudnie.