Wróciłem do pomysłu z „Fizyką Psa”… a że w tym celu potrzebuję mojego psa przerobionego na komiks, to się wziąłem i przerabiam.
Nie jest łatwo.
Pies nie jedno ma imię a już ten konkretny pies jest wyjątkowo plastyczny i da się rysować na setki sposobów.
w efekcie różnymi narzędziami na różnym papierze rysuje ciągle tego samego pieska…
…i nie mogę się zdecydować na wybór ani stylistyki ani finalnej postaci.
ale będę próbował dalej.
Kilka razy już publikowałem zdjęcia tego miejsca, ale za każdym razem z innej wycieczki. Zauważyłem, że nabrałem zwyczaju fotografowania Ponidzia w letnie miesiące przy wyżowej pogodzie. A zatem: przedstawiam Chotel Czerwony jak co roku…
Kieleckie balkony zasługują na osobną rozprawę, zawadzającą z jednej strony o okoliczne odlewnie żeliwa takie, jak na przykład zakłady w Stąporkowie a z drugiej – o dalekie krainy w rodzaju Wiednia czy Paryża…
Brzmi śmiesznie, bo Stąporków łatwo zrozumieć ale skąd ten Paryż?
Otóż wszystkie te odlewnie okoliczne pilnie śledziły światowe trendy, kupowały najmodniejsze katalogi wiodących producentów, wzorniki udostępniane na wystawach rzemiosła… A następnie bezczelnie skopiowały i sprzedawały jako własne. Tym sposobem niewielka odlewnia w Stąporkowie oferowała wyrób dokładnie taki sam jak czołowe europejskie wytwórnie zatrudniające najznakomitszych plastyków w charakterze projektantów. Projektanci nic z tego nie mieli… nasi przodkowie – owszem: dostęp do świetnych wzorów. Z naszego punktu widzenia piractwo i kradzież dorobku intelektualnego, ówczesnego standardowa metoda pozyskiwania dobrych wzorów…
Jakby na to nie patrzeć mamy w Kielcach mnóstwo pięknie zachowanych zabytków tego typu, właściwie całe stare Kielce wyposażono w tego typu dodatki budowlane.
Ciekawe co by było, gdyby nasi lokalni producenci zechcieli płacić polskim twórcom za opracowywanie oryginalnych wzorów?
Może mielibyśmy na ulicach więcej Wyspiańskiego, Malczewskiego czy innych znakomitości? Może wielu młodych artystów miałoby przynajmniej podstawowe środki utrzymania na początku kariery… Może, może, może… jest w tym coś z podcinania gałęzi, na której się siedzi.
To poniekąd dziedzictwo polskiej biedy – bo wprawdzie mieliśmy bardzo wielu bogaczy, ale mieliśmy też dość powszechną nędzę. Mówiąc o nędzy mam na myśli nie realny brak środków do życia, co pewien sposób gospodarowania: oszczędzanie przez podkradanie komuś, kogo można okraść bezkarnie.
Niestety takie dziedzictwo daje się u nas zbyt często we znaki …
Jak pisze starodawny kronikarz: „Dwa są w Kielcach źródła kaczek i dwa onych ptaków gatunki z każdego się wywodzące: jedne żywią nad wodami, a szczególnie w parku i na Silnicy, zasię drugie w redakcji Słowa Ludu”.
Staw w parku kieleckim jest uroczy i mam do niego ogromny sentyment. Ale o tym może kiedyś opowiem więcej.
Okolice Silnicy w starych Kielcach to miejsce dosyć specjalne. Silnica przez całe lata pełniła funkcję czegoś w rodzaju nieoficjalnego ścieku. W moich szkolnych latach krążyły dowcipy o charcie, który wszedł z jednej strony rzeki a wyszedł z drugiej jako jamnik, bo mu się łapy rozpuściły. Niemal przy każdej okazji rzeka miała inny kolor: od białego i brązowego do lekko czerwonawego, a często mieniła się wszystkimi kolorami tęczy – jeżeli ktoś wylał do niej benzynę czy inne produkty ropopochodne. Do tego dochodziły zapachy: za każdym razem inne ale zawsze tyleż trudne do jednoznacznego rozpoznania, co intensywne. Dzięki temu najbliższe sąsiedztwo Silnicy pozostawało słabo zabudowane. Trzeba przyznać, że władze miasta co jakiś czas podejmowały próby urządzenia tam parku, czy też innych form zieleni rekreacyjnej… ale to, co płynęło rzeką, skutecznie odstraszało od wypoczynku w tamtej okolicy.
Tak było właściwie do powodzi na początku 21 wieku, kiedy to cała barwna zawartość rzeki wystąpiła z brzegów i wylała się na sąsiedztwo.
Po tym wydarzeniu ktoś ruszył głową, tym bardziej, że tama na Zalewie została wtedy dość poważnie uszkodzona i wymagała całkowitej przebudowy. A zatem znaleziono pieniądze, naprawiono tamę, oczyszczono sam zalew i postarano się, by taki pozostał… ale przede wszystkim zlikwidowano wszystkie dzikie odprowadzenia ścieków do Silnicy na terenie miasta.
Można powiedzieć, że te wszystkie działania zniszczyły legendę mojego dzieciństwa: rzeka przestała śmierdzieć. A tereny wzdłuż niej okazały się zupełnie przyjemnym miejscem do spacerów. Żeby było jeszcze śmieszniej, na terenie dawnego miasteczka ruchu drogowego (za mojej pamięci nigdy nie używanego) wybudowano ciąg apartamentowców. Kiedyś ta lokalizacja bardziej nadawałaby się na wyjątkowo ciężkie więzienie ze względu na zapach… dzisiaj są tam drogie mieszkania, kawiarenki, mostki i tarasy wypoczynkowe nad rzeką.
Najwyraźniej świat się zmienia.
Nanusia odkryła, że są tam również kaczki. Ministerstwo Psich Rozrywek ostrzega: kaczki dostarczają wiele zabawy.
Ostatnio sporo chodzimy z Nanusią po Toniach i przy tej okazji odkryłem w aparacie zasoby nieruszanych od dawna zdjęć. Niniejszym je wykorzystuję… co ciekawe najstarsze powstały, kiedy tama przy wielkim żeremiu była 5 m dalej a w samym żeremiu mieszkała zupełnie inna bobrowa rodzina. Patriarcha tej rodziny ubiegłym roku przeniósł się na łono Abrahama i podgryza mu taboret, o czym wiem bo woda wyrzuciła go na brzeg i jacyś panowie sprawili mu pogrzeb. Ale, że nic w przyrodzie nie ginie, to i tak piękna lokalizacja mieszkania razem z kanałami i dostępem do smakowitych gałązek nie mogła się zmarnować. Wszystko wskazuje na obecność nowej, operatywnej rodziny bobrów, której członkowie rozbudowali biznes w inną stronę i obgryzają inne krzaki. A jak tam było ładnie – tak nadal zostało – z tym, że ostatnio spaceruje zdecydowanie więcej ludzi i nie wiadomo czy to dobrze czy źle.
Dobrze, bo więcej ludzi będzie chciało to miejsce zachować bez zmian. Źle, bo trudniej o spokój… I od tłumu wycieczkowiczów jeszcze gotowe się bobry wyprowadzić.
Nasłuchałem się filmów i apeli oraz rozmaitych wystąpień o koronawirusie. Poszedłem z psem na spacer daleko od ludzkich domów i tam znalazłem właściwą perspektywę. Leżała nieużywana na szczycie pagórka, zatem postanowiłem ją wykorzystać i spisać obserwacje płynące z mediów. I oto jest bodajże pierwszy na świecie wiersz napisany przez samą rzeczywistość przy śladowym udziale osobnika uznawanego za autora. Przysięgam, ja tego wszystkiego nie wymyśliłem. W mediach było.
Apokalipsa według Św. Endinga
nagłówek błysnął wśród półgłówków
półgłówek zaginął wśród nagłówków
ludzie ostrożnie spotykają się, żeby wymienić się najnowszymi wersjami wirusa
Airbus wstrzymał loty, zastąpił go arbuz
biskup ogłasza nadejście zarazy w kolejnych kolorach tęczy
i prosi o zbiorowe modlitwy na intencję ich jak najmniejszego rozprzestrzeniania
Bóg nie wydał w tej sprawie żadnych oświadczeń
przed pasmanterią ustawia się rozrzedzona tyraliera ludzi po kordonek sanitarny
wycięto drzewa żeby je ochronić przed najgorszym (ktoś twierdzi, że „Najgorszy” to takie nazwisko)
na fali powszechnego narzekania na brak owoców nikt nie zauważył masowego wymierania pszczół
polityk znany z tego że tylko jest – robi co może, żeby być jeszcze bardziej
zima nie przyszła w obawie przed zarażeniem
prostytutki przeszły na świadczenie usług bezkontaktowych
przewidujący umierają zdrowsi
premier ogłosił że nie ma powodu do obaw, zatem wszyscy rzucili się robić zapasy
śmierć chwilowo zaniedbała swoje obowiązki
próbując wymienić starą kosę na najnowszy model kosiarki
w zamkniętych hipermarketach
radni ogłaszają swoje gminy strefami wolnymi od rzeczy niezrozumiałych
rozsądek postanowił ostrożnie nie zbliżać się w tamten region,
bo teraz rozsądek wydaje się z przepisu lekarza
ogłoszono stan wyjątkowy, żeby było jak zwykle
nagłówki krzyczą, że nie mają nic do powiedzenia
w ramach ograniczenia lotów poetom odebrano pegazy
zamiast tego wojsko wydało maski p-gaz, w których wyglądają jak słonie,
co znacząco dodało ciężaru gatunkowego ich osiągnięciom
podobno widziano rekina pod Płockiem
Nie ma już problemów z parkowaniem w centrum
Konstanty Ildefons Gałczyński nie nadążył za rozwojem rzeczywistości
oszołomiony tym wszystkim koniec świata przekrada się dyskretnie między nagłówkami
Przeciętny Polak zapytany o poezję zazwyczaj mówi, że on się na niej nie zna. Zasadniczo ma rację: bo trudno znać się na czymś, co nie jest regułą, tylko jedną wielką nieregularnością, wyjątkiem i zaskoczeniem. Gdybyśmy się na tym znali – co zdołałoby nas zaskoczyć?
Z drugiej strony – jeśli potraktujemy to jako regułę dotyczącą poezji, to oczywiście od niej jest wyjątek: wystarczy aby Polka dostała Nobla, a już natychmiast wszyscy znają się na jej twórczości, choćby nie czytali… I oczywiście wiedzą, co powinna napisać, żeby było lepiej, niż jest teraz, ponieważ można się nie znać na literaturze ale na Noblach, to się zna absolutnie każdy.
Niemniej Nobel literacki dla Polki to już wyjątek tak wielki, że pomijajmy go bez żalu w rozważaniach o regułach i obyczajach. Lepiej po prostu cieszyć się, kiedy już się zdarzył.
Na co dzień bez wstydu i skrępowania możemy przyjąć, że nie znamy się na poezji. Rozmawiałem kiedyś na ten temat z elektrykiem przy naprawie instalacji w domu i właściwie obydwaj byliśmy co do tego zgodni. A równocześnie obydwu nam podobały się fraszki Magdy. Na dłuższe wspólne czytanie po prostu brakło czasu ponieważ pan elektryk zakończył naprawę bezpieczników.
Ja też wcale nie będę udawał wyjątku: nie znam się na prawdziwej poezji. Jako pisarz i filolog znam się na teorii literatury, poetyce, retoryce, metaforach, konwencjach literackich, tradycji, czytaniu ze zrozumieniem i całej masie takich rzeczy, które dodaje się do poezji, żeby z tego zrobić wiersz. Ba! zdarza się nawet że od czasu do czasu napiszę coś do rymu. Potrafię zmajstrować sonet albo jakiś inny gatunkowy wyrób wierszopodobny, niemniej nie mam złudzeń: prawdziwej poezji nie ma w tym za grosz.
W Kabarecie Młynówka poezją zajmuje się Magda. To Magda potrafi zrobić poważną refleksję z rymu „czy dziewica ma coś z cyca”.
Każdy w przystępie czarnowidztwa umie powiedzieć sobie, że życie jest do dupy, jednak Magda potrafi tę „głęboką” refleksję odwrócić i wyciągnąć z niej zupełnie nieoczekiwaną myśl, wbrew pozorom optymistyczną. Magda znajduje optymizm w depresji… może nie jakiś łatwy i na hura, ale jednak prawdziwy. Z trywialnych słów buduje niebanalne obserwacje i zaskakujące pointy.
W spacerze z psem potrafi znaleźć przekonywujący dowód istnienia wyższego porządku w naszej rzeczywistości, a to już dużo, jeśli z uwagą rozglądamy się wokół.
Na ogół reklamy telewizyjne przyzwyczajają nas do traktowania rozmaitych absurdów jako rzeczy zwykłej codziennej i całkowicie stosownej. Słusznie, bowiem bez pewnego zobojętnienia w końcu chcielibyśmy świat wokół nas uczynić trochę bardziej sensownym, co niestety wyrasta poza możliwości zwykłego człowieka.
A zatem bez mrugnięcia okiem akceptujemy pigułki, które mają nam zapewnić doskonałą formę na starość… chociaż wiemy, że starość polega właśnie na kiepskiej formie fizycznej i pogarszającej się umysłowej a jedynie śmierć potrafi skutecznie zakończyć kłopoty tego wieku.
Fałsz i rutynowe zakłamywanie rzeczywistości pozwala nam pogodzić się z tym, że do powszechnej pomyślności i dobra ma nas zaprowadzić oszust, któremu nie pożyczylibyśmy własnego samochodu ale chętnie powierzymy przyszłość.
Mogę bardzo długo wyliczać takie absurdy składające się na prostą i w gruncie rzeczy nie nową obserwację: żyjemy w czasach szalonych i ciekawych a w dodatku pozbawionych zupełnie jakiegokolwiek stałego porządku, czy gwarantowanych punktów odniesienia. Można sobie snuć długo mądrości na ten temat i cieszyć się własnym słowotokiem…
Magda załatwia to krótko: dedykuje wiersz prozacowi, jakby był osobistością zasługującą na wiersze i upamiętnianie oraz dedykacje.
„Muza leciutka” to zbiór zbiór intelektualnych przygód: przeskakiwania od banalnych słów do niebanalnych myśli, od zaskakujących zestawień do oczywistych obserwacji i z powrotem. Dzięki temu oczywistość w wydaniu Magdy wcale nie jest taka banalna i nieciekawa, jak na ogół nam się wydaje. Wręcz przeciwnie: staje się materią do zabawy, refleksji, odkryć.
Mieszanie pospolitej formy tekstowej z odkrywczą myślą, która z tego wynika, operowanie sprzecznościami, paradoksami i gwałtownymi antytezami – składa się na metodę twórczą i specyficzną filozofię życiową.
Ta skłonność do zaskakiwania nieoczekiwanym konceptem podsuwa mi skojarzenia z barokiem, ale nie tylko: ostatecznie poezja przeciwstawień to bardzo czcigodna i klasyczna metoda literacka. Żart, zaskoczenie i prowokacja to najbardziej charakterystyczne cechy poezji Magdy.
Gdybym miał krótko powiedzieć, o czym Magda pisze, to najczęściej przychodzi mi do głowy, że o muszkieterach: Patosie, Erosie, Tanatosie i Intelektosie, który zazwyczaj w całym tym całym towarzystwie okazuje się najsłabszy, najbardziej kruchy a równocześnie najbardziej potrzebny, bo co byśmy zrobili bez niego?
Czy ma jakikolwiek sens rozpisywanie się na 400 stronach, o czym jest wiersz? Osobiście wątpię: lepiej jest po prostu wziąć „Muzę leciutką” i poczytać oryginały a nie biorące się z nich interpretacje. Ostatecznie bardzo ważnym i równoprawnym uczestnikiem wydarzenia poetyckiego jest po prostu myślący i czujący czytelnik, który sam sobie dorobi interpretację. I będzie to interpretacja jedyna, prawdziwa i wyjątkowa – jak każdy człowiek.