Balice – pejzaż w akrylu i pastele olejne

Z powodu nadmiaru Facebooka zapomniałem zaktualizować swoją stronę… i nie trafiło tutaj parę rzeczy, które trafić powinny – takie jak na przykład obraz poświęcony okolicom podkrakowskich Balic… Maluję, maluję, maluję, wrzucam na Facebooka i zapominam o swoim archiwum.

Kiedyś zapomnę głowy.

Gdybym się często przeglądał w lustrze – mógłbym sobie namalować na czole notatkę… ale takie rzeczy znajduje jeszcze rzadziej niż obraz w pracowni, więc to nie podziała.

Królewskie Psy – rzeźbiarz i modelka.

W świecie Królewskich Psów nazbierało się postaci pobocznych, które na akcję wpływają mimowlolnie. Do nich należy rzeźbiarz Feyt Puncher i Fronika – jego ulubiona modelka i prostytutka z zamtuza, w którym bywał częstym gościem.
Fronika stukała do bramy dłuższy czas i ignorowała spojrzenia sąsiadów. Przywykła do pogardy, której nie szczędzili jej mieszczanie… Troszeczkę się wystroiła na pozowanie do rzeźby, chociaż wiedziała, że prawdopodobnie będzie się rozbierać. U Femeke bywali ludzie, którzy w ogóle nie spojrzeli by na sąsiadki mistrza Punchera nawet, gdyby wlazły im pod kopyta rumaków. Jedna taka, z wyjątkowo niemiłą gębą, wyjrzała z bramy naprzeciwko. Aż dziwne, że nic nie powiedziała, tylko się gapiła.
Wreszcie otwarto… ku zdumieniu Froniki zrobił to sam mistrz osobiście.
– Witaj. Wejdź. – uśmiechnął się rzeźbiarz.
Tak zrobiła, oglądając się tylko na babę z przeciwka.
– Coś ci powiedziała? – gestem głowy wskazał o kogo chodzi.
– Nie…
– Znaczy: pomogło! – zaśmiał się Feyt.
– Co pomogło? – Fronika nie lubiła żartów, których nie rozumiała.
Mistrz położył palec na wargach i gestem zaprosił ją w głąb domu. Na podwórzu wszędzie stały różne kawałki drzewa, mniej lub bardziej wykończone rzeźbione detale, gliniane miski pełne różnych substancji oraz kilka sporych kamieni w obróbce. Jeden kąt podwórza zajmował wóz pyszniący się solidniejszą konstrukcją. Prawdopodobnie zwykła furmanka nie wystarczyła do przewożenia większych kamiennych elementów. Obok niego leżały cztery kamienne kapitele, obwiązane łykowymi powrozami i przygotowane do transportu. Całości dopełniały drewniane wióry wokół miejsca pracy oraz sterta odłamków usypanych na kupkę po ukończeniu kapiteli. Drugi kąt zajmowała studnia z opartym obok bosakiem do wyciągania wiadra. A to oznaczało, że mistrz ma całkiem wartościowy dom… Tylko większe obejścia w mieście miały własną studnię. Właściwie powinni być tu również czeladnicy mistrza.
Wyglądało na to, że dzisiaj mają wolne.  – Enneleyn , znaczy… ta z przeciwka, ciągle opowiadała o różnych dziwnych rzeczach, które rzekomo się tu u mnie dzieją… A jak się zachowywała wobec dziewczyn, to chyba słyszałaś. – wyjaśnił rzeźbiarz. Rzeczywiście Fronika słyszała to i owo o wrednym babsztylu, który obrażał każdą dziewczynę pozującą mistrzowi. Od pewnego czasu temat zamarł, może dlatego, że ostatnio żadna dziewczyna tu nie przyszła. Przyczyna jednak była inna, o czym poinformował ją rozradowany artysta:
– Miałem tego dosyć, więc zaproponowałem jej, żeby mi pozowała do ołtarza i sama się przekonała, że tu się żadne sprośności nie dzieją, bo nie ma kiedy przy pracy. A jak chce, może zabrać męża, synów, córki, krewnych… i powiedziałem to przy nich. Wtedy przyleźli wszyscy patrzeć, jak będę rzeźbił jej portret.
– Jej portret? ale po co? – Fronika była naprawdę zdziwiona, przecież mistrz słynął z pięknych posągów…
– Wszystko ma swoje miejsce w świecie, ona też. Chodź, to ci pokażę.
Pokazał kierunek i opowiadał dalej.
– Patrzyli mi na ręce, bo zacząłem surową deskę i nic więcej tam jeszcze nie było. Oglądali, komentowali… No i twierdzili, że to Enneleyn jak żywa, nawet jeszcze przed pomalowaniem. – mistrz poprowadził ją w głąb, do izby, w której wykańczali i malowali rzeźby. – Popatrz. Tu jest. Wykończonego jeszcze nie widziała, a jak będzie chciała zobaczyć, to dopiero w kościele.
Fronika spojrzała za gestem: na półce pyszniły się duże kwaterki, które miały zostać zmontowane na podstawie ołtarza. Wśród liści roślin, które, jak Fronika zapamiętała z uczonych rozmów klientów Mamuśki, symbolizowały naturę, czaił się łuskowaty potwór ze szponami, wijącym ogonem i twarzą Enneleyn.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
– Cóż to takiego?
– Krokodylus… Bestia z dalekich krajów, wielki jaszczur, który ponoć wylewa łzy nad pochwyconymi ofiarami… a im od tego pęka czaszka pokazując mózg na pokarm potworowi. – objaśnił rzeźbiarz z zadowoleniem. Miał do tego powód: mimo nie najlepszego oświetlenia na półce bestia wydawała się wić i migotać wśród jasnych i świetlistych liści… przyczajona między życiodajną winoroślą i gotowa pożreć każdego, kto zbliży się nadmiernie.
Wyobraziła sobie babę wędrującą do kościoła wraz z całą rodziną, aby się podziwiać na świętym miejscu i aż się popłakała.
– Mistrzu Feyt – dziewczyna ocierała łzy – przecież jak ona to zobaczy, to jej mąż was zabije albo podpali dom.
– Nie podpali, bo za to cała rodzina poszłaby na stos. A i u mnie tego nie zobaczą, dopiero w kościele… i to wcale nie blisko. – rzeźbiarz najwyraźniej dobrze przemyślał sobie figiel – A poza tym nie boję się ich zemsty… bo mam swoje plany. Chodźmy do pracowni.
Zabrzmiało to tajemniczo. Przecież cały dom łącznie z podwórzem był pracownią mistrza… ale jak się okazało, chodziło o kąt, w który zdjęto część pokrycia dachowego i zastąpiono niezbyt grubym płótnem, co dało bardziej wyrównane oświetlenie i trochę intymności. Tam na solidnej podstawie stał masywny lipowy kloc, obłupany już z kory i czekający aby go przetworzyć. Obok leżał też niewielki kuferek z dłutami i innymi narzędziami umieszczonymi w stosownych do tego gniazdach. Nieco z przodu stało coś przykrytego płótnem, przypominającego trochę kształtem klęcznik wielkiej damy.
– Co to będzie? – Fronika poczuła coś w rodzaju dreszczu.
– Panna W Modlitwie. Zamówił dostojny pan Rippe ołtarz, miało być sześciu doskonałych mężów i sześć pobożnych panien… ale odkąd zacząłem robić, to co miesiąc skreślał jedną wielką postać… Mówią, że mu pieniędzy brakło. Tak, że w tej chwili ołtarz jest trzy razy mniejszy, z planu na początek został mi jeden mąż pobożny i panna w modlitwie. Miał być najwspanialszy ołtarz, piękniejszy niż w królewskiej stolicy albo Magasparton… a będzie prawie jak wszędzie. – rzeźbiarz troszeczkę posmutniał. Wyglądało że mniej się martwi zmniejszeniem zysku a bardziej redukcją dzieła i Fronika postanowiła go trochę pocieszyć. Uważała, że takich rzeźb, jakie tworzył, nie było nigdzie. Niepotrzebnie się gryzł.
– Mistrzu Puncher, nic straconego, mam pomysł. Według mnie wyrzeźbicie Pobożnego Męża, to i ołtarz na pewno będzie inny, niż wszystkie.
Trafiła, bo rzeźbiarz wybuch śmiechem.
– Trudno będzie, bo masz brodę i łysinę w zupełnie innych miejscach, niż pobożnym mężom natura przypisała.
Teraz śmiali się oboje.
Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.

Szkice pod psem

Wróciłem do pomysłu z „Fizyką Psa”… a że w tym celu potrzebuję mojego psa przerobionego na komiks, to się wziąłem i przerabiam.

Nie jest łatwo.

 

 

Pies nie jedno ma imię a już ten konkretny pies jest wyjątkowo plastyczny i da się rysować na setki sposobów.
w efekcie różnymi narzędziami na różnym papierze rysuje ciągle tego samego pieska…

…i nie mogę się zdecydować na wybór ani stylistyki ani finalnej postaci.
ale będę próbował dalej.

Mamrotanki.

Zastanawiam się nad wydaniem Mamrotanek i na tę okoliczność pracuję nad postacią Kotka. Dawno temu Mamrotanki powstały jako Koci Głos w Świecie. Szkoda, gdyby miały zaginąć bez śladu, dlatego postanowiłem przypomnieć jedną z nich razem z garścią Kocich Obrazów:

 

Ja pacze i myślę!

Czy wieloryb ma coś do ryb?

Czy kret miewa coś na oku?

Co gołębie międlą w gębie?

Czemu boczek rośnie z boku?

Jakie figle lubi beagle?

Kiedy żaba bywa słaba?

To są, proszę drogich gości,

w Kociej TV wiadomości!

Leżę sobie i leżę… i leżę… a jak już za dużo tego leżenia to leżę dalej, bo i tak nie mam nic do roboty.

Leżałem na parapecie i oglądałem telewizor przez okno.

Bardzo ciekawy. Taki relaksujący i w ogóle. Wcale się nie dziwię, że ludzie tyle czasu przed nim siedzą. Można naprawdę się odprężyć. Tylko chyba im się zepsuł, bo od ich strony coś migało i świeciło. No, ale na szczęście im nie przeszkadzała ta awaria.

A ja postanowiłem zająć się poważną działalnością filozoficzną. Bo na świecie jest mnóstwo pytań! I nikt nie wie, jak szukać odpowiedzi, a filozofia zajmuje się właśnie takimi przypadkami…

No to ja zostałem filozofem: położyłem się wygodnie na plecach, wystawiłem brzuch do słońca, zacząłem na niego patrzeć i mruczeć. To dobra pozycja, żeby uwolnić KociUmysł od drobnych problemów i skupić się na Czymś Ważnym. Na przykład na Drzemce. A jak się obudziłem, to odkryłem Pierwsze Prawo Kociego Brzucha: brzuszek delikatnie smerany wydaje przyjemne mruczenie.

To bardzo ważne odkrycie! Bo jak się nie smera to brzuszek burczy i w ogóle jest kiepsko.

No a teraz pozostaje drugie poważne pytanie: kto ma smerać? Jak go znaleźć?

Nie wiedziałem, że odpowiedź przynosi kolejne pytania…

Ta cała filozofia to norrrrrrrrmalnie szalona przygoda!

Królewskie Psy – Pojedynek.

Wśród postaci drugoplanowych w „Królewskich Psach” daje się zauważyć Weyhar Hartmann – przez wiele lat sumiennie i profesjonalnie pełniący funkcję kapitana straży pałacowej u książąt z rodu Dahlborów… Po przegranej wojnie ostatni żyjący przedstawiciel dynastii utracił tron i próbował go odzyskać… ale musiał poczekać aż ludzie zapomną panowanie jego rodziny a nowa władza stanie się obiektem narzekań. W tym czasie musiał jakoś utrzymać przynajmniej minimalną drużynę… Co z konieczności robił rabując. Kapitan Hartmann uznał, że tym sposobem nie buduje się książęcego prestiżu a on sam nie zaciągał się do zbójeckiej bandy… I odszedł. A dwa dni później doszło do opisanego spotkania z kapitanem Królewskich Psów depczącym Dahlborowi po piętach…
Zjechał na brzeg. Miejsce prosiło się o postój i odpoczynek: przyjemna polana dotykająca niskiego brzegu płytkiej rzeki. Intuicja podpowiadała, że lepiej odpocząć gdzie indziej ale musiał nabrać wody i napoić zwierzę.
Zeskoczył z siodła, zdjął buty, przytroczył je do siodła i podwinął nogawice. Nie cierpiał wilgotnych nogawic a musiał wejść do rzeki. Rumak początkowo boczył się na bieżącą wodę, w końcu jednak dał się przekonać. I wtedy z krzaków po drugiej stronie wyszedł niski mężczyzna w kolczudze.
– Weyhar Hartmann! – zawołał.
– Rhoud-an Paul… – diabli nadali spotkanie…
Obaj powoli położyli ręce na rękojeściach mieczy. Kapitan z Clarenne przeszedł przez płytką wodę nie przejmując się mokrymi butami. Stanął na środku nurtu.
– Gdzie jest Hagen?
– Już mnie to nie obchodzi.
– Nie wierzę. Znam cię.
– To powinieneś wiedzieć, że nie kłamię.
Rhoud-an zawahał się na chwilę. Hartmann należał do ludzi, którzy atakują od razu, jeśli uznają że jest powód. Spotkanie ze śmiertelnym wrogiem było najlepszym powodem do natychmiastowego ataku. Chyba, że już nie byli wrogami. Uświadomił sobie rzecz absolutnie nieprawdopodobną: kapitan straży książęcej Dahlbora chyba faktycznie porzucił służbę raz na zawsze.
– Rzeczywiście. Ale wiesz, że po prostu nie mogę ci uwierzyć.
– Twoja wiara to twoja sprawa. Daj mi odejść.
– Nie mogę. Jeśli faktycznie nie służysz Hagenowi, to zaciągnij się do mnie.– patrzyli sobie w oczy.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.
Tu też nie było o czym gadać.
– Nie zdążysz uciec. Nie jestem tu sam.
– No to co? Po prostu daj mi odejść, mnie to już nie dotyczy.
– Ale mnie dotyczy.
– Coś taki zajadły?
– Dobrze wiesz, że on będzie walczył, póki żyje. Im szybciej go dopadnę, tym mniej ludzi ucierpi.
– Jego sprawa. Nie moja. Odszedłem od niego. A nie jestem księciem, żeby decydować czy odpowiadać za politykę.
– On też już nie jest. Został rozbójnikiem grabiącym wsie.
– Powiedz to jemu, nie mnie. I daj mi spokój. – Hartmann zareagował nerwowo. Rhoud-an Paul zrozumiał, że to jest powód rozstania.
– Nie mogę. Powiedz, gdzie go widziałeś i jedź w swoją stronę.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.– Hartmann powoli zaczął wyciągać miecz, bo ta rozmowa stawała się coraz bardziej bez sensu. Rhoud-an jednym płynnym ruchem wyciągnął miecz i długi puginał, basilard bardzo ostatnio popularny wśród królewskich rycerzy ale tu wyraźnie przedłużony wedle gustu i smaku szermierza.
– Po twoich śladach go znajdę.
– To sobie szukaj… – Hartmann dobył broni do końca.
A potem zaatakowali się na środku nurtu. Spłoszony koń rzucił się w bok.
Ścięli się kilka razy. Pchnięcie basilarda o włos minęło rękę Weyhara zostawiając rozpruty rękaw poniżej kolczugi. Odskoczyli od siebie i znów rzucili się do ataku. Na niepewnym dnie rzeczki obaj ryzykowali poślizg ale mieli nadzieję, że ten drugi poślizgnie się pierwszy. Opryskiwali się wodą i próbowali chociaż trochę zranić. Rhoud-an Paul atakował szybciej niż wściekły dzik, zasypywał ciosami, które co i rusz zatrzymywały się na kolczudze… Gdyby nie zbroja, Hartmann byłby już martwy albo ciężko ranny. Niski rycerz od ostatniego spotkania zrobił się jeszcze lepszy… i Weyhar uznał, że najlepszą szansę daje brzeg: ten, kto pierwszy stanie na suchym lądzie, będzie miał przeciwnika w przybrzeżnym błotku. Trudno jednak wybierać miejsce walki, gdy mały Galloer szarżował. Kolejne jego pchnięcie rozdarło kolczugę, o włos mijając ciało. Przechwytywał żelazo Hartmanna i równocześnie zadawał wredne podstępne pchnięcia, które cudem nie wchodziły czysto. W kogoś mniej ruchliwego weszłyby za pierwszym razem. Weyhar zdołał parę razy pogłaskać mu zbroję, bardziej niebezpieczny atak nie udał się ani razu. Musiał spowolnić go chociaż trochę, na dwa kroki w błocie… Odskoczył na brzeg… i w tym momencie dostał cięcie pod kolano. Przecięte ścięgna puściły. Rhoud-an ponownie uderzył dokładnie w tej chwili, w której Weyhar opadł na jedną stronę i wbił mu miecz w brzuch przez kolczugę na wylot. A potem równie szybko odskoczył, pośliznął się w błocie i upadł w wodę.
– Niech cię szlag… – Hartmann zwinął się próbując przytrzymać ranę. Mokry Rhoud-an powstał i wyskoczył na brzeg. Z daleka rozległy się krzyki Królewskich Psów zwabionych odgłosami walki. Najwyraźniej obozowali blisko.
– Hartmann, ja naprawdę chciałem mieć cię w swoim oddziale. W Clarenne. Nie zmuszałbym cię do walki z Hagenem.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.
– Wiem, ty cholerny głupcze. Inaczej bym ci nic nie proponował. – Rhoud-an kopnął jego miecz, ocenił stan rannego, wytarł i schował broń. Po krótkim namyśle rzucił szmatkę na trawę, tuż nad wodą. Potem się przepłucze. Zabrał broń umierającego.
– Mówią, że ten kto, umrze z mieczem w ręku, nie wypuści go nigdy potem. Chcesz swój miecz?
– Powinienem był go wyrzucić już dawno.
– Szkoda, że tego nie zrobiłeś.
– Nie mam się czego wstydzić. – Hartmann zamknął oczy i przestał się ruszać.
– Wiem. – Rhoud-an kucnął w pewnej odległości.
Nadjeżdżający robili coraz więcej hałasu.
– Kto to, panie kapitanie? – zawołał Gianni, zanim jeszcze przejechał rzekę.
– Weyhar Hartmann porzucił służbę u Dahlborów.
– Trochę późno… – splunął Janos.
Rhoud-an wzruszył ramionami.
– Nie łamał łatwo swoich przysiąg.
Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.

Mikaeri – piękność patrząca przez ramię.

Idą święta. Czas, kiedy ludzie religijnie pobudzeni jak szaleni rzucają się w wir zakupów, wyklinają Owsiaka i z poczuciem spełnionego obowiązku wykładają nakrycie dla niespodziewanych gości pilnując wszakże sumiennie, by żaden taki nie zbliżył się do domu.

Jak to zwykle ja – chcę się wyłamać. W tym roku WOŚP zbiera pieniądze na okulistykę dziecięcą. Znam dobrze problemy spowodowane wzrokiem i chciałbym przyłożyć się do oszczędzenia ich dzieciom… Zatem wystawiam na aukcję allegro akt mojego autorstwa pt. „Mikaeri – Patrząca przez ramię”. Technika: pastele olejne na czarnym kartonie, format bez oprawy A3, oprawiona w czarne passe-partout 40×50 cm. Dołączony certyfikat autentyczności.

Mikaeri to w tradycyjnym japońskim malarstwie nie tylko określenie piękności patrzącej przez ramię ale i pewien kanon przedstawiania postaci kobiecej: z lekkim dystansem, elegancją i nie wprost. Ja zatytułowałem tak akt, którego w tym kanonie pomieścić nie sposób, zrobiłem to jednak celowo: tytuł jest nieco przewrotnym żartem z konwencji i grą na pograniczu dwóch tradycji: malarstwo japońskie nie stroniło od tematu nagich postaci, zawsze jednak nagość była tam elementem sceny rodzajowej, często z pogranicza pornografii we współczesnym rozumieniu. Z kolei w tradycji europejskiej scena rodzajowa lub mitologiczna była przede wszystkim pretekstem do przedstawienia ciała jako tematu – aż do chwili, gdy akt uwolnił się od wstydliwej konieczności udawania czegokolwiek i stał się pełnoprawnym tematem samym dla siebie.
Zatem między moim tytułem a obrazkiem jest sprzeczność – taka, jak i między perfekcyjnym japońskim drzeworytem a pastelą olejną.
Moja „Mikaeri” wykonuje gest, jak gdyby otwierała lub zamykała drzwi wychodząc w bliżej nieokreśloną świetlistą przestrzeń.

Pastelowa Tancerka

Gorący czas jak na zimę. Śniegu niedużo, za to zajęć – owszem, nie można narzekać. Chciałem namalować niewielki obrazek na płótnie, przedstawiający postać tańczącą z wiatrem. Na fali szkicowania zrobiły się z tego w sumie trzy obrazki – oprócz finalnego obrazka powstał jeden mały szkic pastelami olejnymi, który postanowiłem rozwinąć w większy… I oto efekt. W kontekście rozwijania się samego szkicu nie warto chyba wspominać, że finalnym efektem tego szkicowania była Wierzbowa Wiedźma…

Jedno, czego żałuję, to fakt, że ten pastelowy obrazek na fotografii wychodzi zupełnie inaczej niż w oryginale… cóż, nie można mieć wszystkiego. Po to ludzie wymyślili oryginały, żeby im kopie nie wystarczały….

 

 

Wierzbowa Wiedźma aka Willow Witch…

Długo nic nie publikowałem, co nie znaczy, że nic nie robiłem. Po prostu powstawianie obrazka we wszystkie istotne miejsca zajmuje tyle samo co jego namalowanie… Ale czasami udaje się i namalować i wstawić.

A zatem: jest. Wierzbowa Wiedźma frunie z wiosennymi wiatrami i przynosi pączki do drzew, żeby wyglądały trochę lepiej.

Mały akrylowy obrazek na płótnie, 33x41cm.

Kiwi – reaktywacja.

 

Po licznych przygodach, o których może kiedyś napiszę książkę, wracam do pracy.
Na początek kiwi.
Jak wiadomo: człowiek człowiekowi wilkiem a kiwi kiwi kiwi… z tym, że „kiwi” to może być czasownik, zatem kiwi kiwi kiwi kiwi – lub kiwił, jeśli to czas przeszły. Zabawę zacząłem od wersji typowej kolorystycznie i na czarnym kartonie ale planuję trochę pobawić się kolorami a efekty zamieszczę, jak tylko będą gotowe. Bo niby dlaczego Kiwi nie może mieć barw pawia albo ryb z Pacyfiku?