Zjechał na brzeg. Miejsce prosiło się o postój i odpoczynek: przyjemna polana dotykająca niskiego brzegu płytkiej rzeki. Intuicja podpowiadała, że lepiej odpocząć gdzie indziej ale musiał nabrać wody i napoić zwierzę.
Zeskoczył z siodła, zdjął buty, przytroczył je do siodła i podwinął nogawice. Nie cierpiał wilgotnych nogawic a musiał wejść do rzeki. Rumak początkowo boczył się na bieżącą wodę, w końcu jednak dał się przekonać. I wtedy z krzaków po drugiej stronie wyszedł niski mężczyzna w kolczudze.
– Weyhar Hartmann! – zawołał.
– Rhoud-an Paul… – diabli nadali spotkanie…
Obaj powoli położyli ręce na rękojeściach mieczy. Kapitan z Clarenne przeszedł przez płytką wodę nie przejmując się mokrymi butami. Stanął na środku nurtu.
– Gdzie jest Hagen?
– Już mnie to nie obchodzi.
– Nie wierzę. Znam cię.
– To powinieneś wiedzieć, że nie kłamię.
Rhoud-an zawahał się na chwilę. Hartmann należał do ludzi, którzy atakują od razu, jeśli uznają że jest powód. Spotkanie ze śmiertelnym wrogiem było najlepszym powodem do natychmiastowego ataku. Chyba, że już nie byli wrogami. Uświadomił sobie rzecz absolutnie nieprawdopodobną: kapitan straży książęcej Dahlbora chyba faktycznie porzucił służbę raz na zawsze.
– Rzeczywiście. Ale wiesz, że po prostu nie mogę ci uwierzyć.
– Twoja wiara to twoja sprawa. Daj mi odejść.
– Nie mogę. Jeśli faktycznie nie służysz Hagenowi, to zaciągnij się do mnie.– patrzyli sobie w oczy.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.
Tu też nie było o czym gadać.
– Nie zdążysz uciec. Nie jestem tu sam.
– No to co? Po prostu daj mi odejść, mnie to już nie dotyczy.
– Ale mnie dotyczy.
– Coś taki zajadły?
– Dobrze wiesz, że on będzie walczył, póki żyje. Im szybciej go dopadnę, tym mniej ludzi ucierpi.
– Jego sprawa. Nie moja. Odszedłem od niego. A nie jestem księciem, żeby decydować czy odpowiadać za politykę.
– On też już nie jest. Został rozbójnikiem grabiącym wsie.
– Powiedz to jemu, nie mnie. I daj mi spokój. – Hartmann zareagował nerwowo. Rhoud-an Paul zrozumiał, że to jest powód rozstania.
– Nie mogę. Powiedz, gdzie go widziałeś i jedź w swoją stronę.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.– Hartmann powoli zaczął wyciągać miecz, bo ta rozmowa stawała się coraz bardziej bez sensu. Rhoud-an jednym płynnym ruchem wyciągnął miecz i długi puginał, basilard bardzo ostatnio popularny wśród królewskich rycerzy ale tu wyraźnie przedłużony wedle gustu i smaku szermierza.
– Po twoich śladach go znajdę.
– To sobie szukaj… – Hartmann dobył broni do końca.
A potem zaatakowali się na środku nurtu. Spłoszony koń rzucił się w bok.
Ścięli się kilka razy. Pchnięcie basilarda o włos minęło rękę Weyhara zostawiając rozpruty rękaw poniżej kolczugi. Odskoczyli od siebie i znów rzucili się do ataku. Na niepewnym dnie rzeczki obaj ryzykowali poślizg ale mieli nadzieję, że ten drugi poślizgnie się pierwszy. Opryskiwali się wodą i próbowali chociaż trochę zranić. Rhoud-an Paul atakował szybciej niż wściekły dzik, zasypywał ciosami, które co i rusz zatrzymywały się na kolczudze… Gdyby nie zbroja, Hartmann byłby już martwy albo ciężko ranny. Niski rycerz od ostatniego spotkania zrobił się jeszcze lepszy… i Weyhar uznał, że najlepszą szansę daje brzeg: ten, kto pierwszy stanie na suchym lądzie, będzie miał przeciwnika w przybrzeżnym błotku. Trudno jednak wybierać miejsce walki, gdy mały Galloer szarżował. Kolejne jego pchnięcie rozdarło kolczugę, o włos mijając ciało. Przechwytywał żelazo Hartmanna i równocześnie zadawał wredne podstępne pchnięcia, które cudem nie wchodziły czysto. W kogoś mniej ruchliwego weszłyby za pierwszym razem. Weyhar zdołał parę razy pogłaskać mu zbroję, bardziej niebezpieczny atak nie udał się ani razu. Musiał spowolnić go chociaż trochę, na dwa kroki w błocie… Odskoczył na brzeg… i w tym momencie dostał cięcie pod kolano. Przecięte ścięgna puściły. Rhoud-an ponownie uderzył dokładnie w tej chwili, w której Weyhar opadł na jedną stronę i wbił mu miecz w brzuch przez kolczugę na wylot. A potem równie szybko odskoczył, pośliznął się w błocie i upadł w wodę.
– Niech cię szlag… – Hartmann zwinął się próbując przytrzymać ranę. Mokry Rhoud-an powstał i wyskoczył na brzeg. Z daleka rozległy się krzyki Królewskich Psów zwabionych odgłosami walki. Najwyraźniej obozowali blisko.
– Hartmann, ja naprawdę chciałem mieć cię w swoim oddziale. W Clarenne. Nie zmuszałbym cię do walki z Hagenem.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.
– Wiem, ty cholerny głupcze. Inaczej bym ci nic nie proponował. – Rhoud-an kopnął jego miecz, ocenił stan rannego, wytarł i schował broń. Po krótkim namyśle rzucił szmatkę na trawę, tuż nad wodą. Potem się przepłucze. Zabrał broń umierającego.
– Mówią, że ten kto, umrze z mieczem w ręku, nie wypuści go nigdy potem. Chcesz swój miecz?
– Powinienem był go wyrzucić już dawno.
– Szkoda, że tego nie zrobiłeś.
– Nie mam się czego wstydzić. – Hartmann zamknął oczy i przestał się ruszać.
– Wiem. – Rhoud-an kucnął w pewnej odległości.
Nadjeżdżający robili coraz więcej hałasu.
– Kto to, panie kapitanie? – zawołał Gianni, zanim jeszcze przejechał rzekę.
– Weyhar Hartmann porzucił służbę u Dahlborów.
– Trochę późno… – splunął Janos.
Rhoud-an wzruszył ramionami.
– Nie łamał łatwo swoich przysiąg.