Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy – Baby ze Szkierów: do przeglądu!

Nie da się ukryć, że całe zamieszanie związane z prezentacją mocno je podnieciło ale trzymały fason. Szły idealnie równym dwuszeregiem, z bronią na ramieniu, wypucowane i gotowe, by pokazać się największym panom Królestwa na ogromnym zamku, który od kilku miesięcy wisiał nad nimi niczym zapowiedź czegoś nieoczekiwanego. Nie musiały się umawiać – od dawna czekały na próbę. Dudniły równym krokiem aż echo niosło się po ulicach. Rhoud–an prowadził je przez główną bramę załatwiając wszędzie stosowne formalności. Ani razu nie spojrzał w ich stronę, nie kontrolował… tym bardziej pilnowały, by wypaść wzorowo. Czuły na sobie spojrzenia żołnierzy, którzy przecież je znali… i służby mijanej po drodze. Od czasu do czasu ktoś obcy wydawał odgłosy zdumienia, gdy zauważył, że oddział składa się z kobiet. O ile zauważył. Wydawało się, że bramy i przejścia nigdy się nie skończą a sądząc po słońcu – okrążały zamek po spirali. Od każdej bramy do następnej prowadził je inny żołnierz.

Wreszcie zatrzymały się na kolejnym niedużym dziedzińcu. Starosta odwrócił się i powiedział: – Stać. W lewo zwrot. Jeden szereg.

Wytrenowanym ruchem zmieniły szyk. W równym szurnięciu butów na bruku prawie nie dało się odróżnić pojedynczych osób. Okute drzewca równo stuknęły o kamienie.

– Czekajcie tu na mnie w gotowości. Zapowiem was Pani. Jeśli ktoś będzie pytał o cokolwiek… Joreid! Powiesz, że to ja kazałem tu czekać. Odszedł w stronę schodów prowadzących na piętro krużganka.
Stały jak przymurowane ignorując ciekawskie spojrzenia. Trwało to i trwało a gapiów pojawiało się coraz więcej. Nie zadawali pytań, po prostu co i rusz ktoś pojawiał się w oknie, wytykał je palcami i szeptał do znajomych. Ale pamiętały, że lada moment pojawi się dama, więc trzymały perfekcyjną formę. Nie chciały zrobić złego wrażenia na kimś, kto od tak dawna działał im na wyobraźnię. Wieczorami w Wieży Panieńskiej sporo gadały o tej tajemniczej postaci. Rhoud–an tylko raz im powiedział, że ze względu bezpieczeństwa to jest tajemnica i zabronił rozmowy na ten temat z kimkolwiek oraz zadawania pytań. Nie wolno było nawet wspomnieć, że szkolą się do ochrony. Trzymały się rozkazu ale w ich małym gronie temat wracał często. Na ogół były zgodne, że to wielka dama, co oznacza, że na pewno jest wysoka jak Kosa, majestatyczna, w czerwonych i złotych jedwabiach z mnóstwem klejnotów, niczym na ołtarzu. Różnice zdań dotyczyły raczej tego, czy więcej będzie czerwieni, złota czy ewentualnie będzie nosić jakieś inne kolory, np. czarny i czy to pasuje do reszty. Były zgodne, że powinna mieć warkocze upięte w koronę ale czy będą wystawać spod nakrycia głowy? Czasami zastanawiały się, czy to jakaś baronówna, czy hrabina… Bo kto byłby na tyle ważny? Lada moment miały wreszcie dowiedzieć się, która najtrafniej odgadła wygląd, zamierzały też zrobić odpowiednie wrażenie, tak by reszcie Królewskich Psów nie dać powodu do docinków.

To wszystko pomagało nie dostrzegać zainteresowania, jakie budziły w mieszkankach zamku.
Jednak nawet wojskowe opanowanie ma swoje granice. W pewnej chwili podeszła do nich jakaś malutka smarkula w bladoniebieskiej sukni, Wytykanie palcami z okna to jedno… ale ta łaziła wokół nich o krok, lustrowała od stóp do głów i dziwowała się, jakby były wypchanymi bazyliszkami. Mało brakowało a zacznie macać, czy mają prawdziwe cycki pod zbrojami. Thorunn w końcu nie wytrzymała.
– Zjeżdżaj, mała, czekamy na wielką damę. To ważne. – syknęła przez zęby nie patrząc w jej stronę i prawie nie poruszając ustami. Pannica spojrzała zdumiona i w tym momencie usłyszały zza pleców głos Rhouda–an:
– Najjaśniejsza Pani, pozwól, że przedstawię Ci ten oddział.
– Witaj, kapitanie – Smarkata odwróciła się w jego stronę i skinęła głową w odpowiedzi na jego ukłon – A więc to jest ta twoja tajemnica, o której szepcze całe miasto i pół mojego zamku? – rzuciła kpiące spojrzenie w stronę Thorunn i podeszła do rycerza.

– Kiedy je spotkałem po raz pierwszy, pomyślałem, że obowiązkowe dziewczyny przy młodych dwórkach będą mniej… hm… kłopotliwe, niż rycerze z nadmiarem wolnego czasu.
– Na pewno nie sprawią tych samych kłopotów – znowu rzuciła oddziałowi kpiące spojrzenie – a co do kontrowersji to nie mogę się doczekać min panów z Rady Królewskiej, kiedy je zobaczą. Ciekawe, czy powiedzą, że strzeżenie bezpieczeństwa to zajęcie dla mężczyzn.
– Sam jestem ciekaw, ilu mężczyzn zdoła przejść, jeśli one nie zechcą ich przepuścić – Rhoud–an uśmiechnął się i odwrócił do oddziału – Przedstawcie się kolejno Najjaśniejszej Pani Księżniczce Ivette, córce Króla Świętej Krwi.
Kolejno wykonały rozkaz próbując zachować niewzruszone miny. Thorunn ledwie zdołała wykrztusić swoje imię i nazwisko. Czuła strużkę potu na plecach, gdy Najjaśniejsza Pani przechodząc znowu spojrzała jej w oczy.
– Wszystkie macie takie podobne nazwiska… Czy one są kuzynkami, kapitanie?
– Nie. „Dottir” oznacza córkę a pierwsza część to imię ojca. To zwyczaj ze Szkierów. – wyjaśnił dowódca.
– W sumie… to czemu się dziwię? U książąt ze Skały połowa szlachty nazywa się na – berg.
– Każdy baron zaczynał od góry i zamku, który na niej postawił. Jeden na pięknej górze, inny na wysokiej… Na Szkierach rodzina często przenosi się z wyspy na wyspę, więc trzyma się ojca. Jaki kraj, taki obyczaj. Tu są dwie siostry, Kaisa i Yngwild. A reszta… – zawahał się na moment Rhoud–an – One są z tej samej okolicy, z takich samych domów, razem pływały i walczyły, więc są prawie jak siostry.
– Prawie Siostry to brzmi lepiej niż strażniczki… przecież one mają mnie chronić a nie pilnować, żebym była grzeczna. – Ivette szła wzdłuż szeregu i patrzyła z fascynacją. Ta, która przedstawiła się jako Asa Sigarsdottir, miała ramiona grube jak talia królewny. Oczywiście część z tego stanowiła przeszywanica ale nawet najdrobniejsza z żołnierek stanowiła dorodny kawał niewiasty. Na dworze nie pojawiały się takie panny.
– Mój ojciec miał na imię Magnus. Czy według waszego zwyczaju nazywałabym się Ivette Magnusdottir?
– Tak, Najjaśniejsza Pani. – odezwała się Joreid.
– „Najjaśniejsza” tylko za pierwszym razem… albo przy oficjalnych okazjach. Normalnie wystarczy „Pani”. – Ivette spojrzała w jej stronę. Ta Joreid stała przed wysoką dziewczyną z paskudną blizną na policzku i koszmarnymi sinoniebieskimi zygzakami, które zmieniały twarz w coś w rodzaju trupiej czaszki. Wysoka przedstawiła się jako Kosa. Jako jedyna używała przezwiska zamiast imienia. Ivette nagle olśniło, że tak samo postępuje starosta klareński.
– Co się stało z twoją twarzą?
– Jeden taki chciał ją zgwałcić i porżnął jej twarz nożem dla posłuszeństwa… Pani. – wyjaśniła Gudrun widząc zaciśnięte usta przyjaciółki. – No to ona jemu też porżnęła… bebechy i urżnęła, co w rękę wpadło. Jak nie wie, po co ma ptaka, to lepiej, żeby nie miał.
Ivette zarumieniła się po uszy. Kapitan syknął. Gudrun zacisnęła usta i obiecała sobie nie gadać niepytana.
– Ale to sine, to nie jest blizna? – Ivette litościwie pominęła milczeniem gafę.
– Farba w skórze. Wtarta w cienkie skaleczenia, żeby było równo z obu stron, Pani. Przynajmniej teraz nikomu nie wpadnę w oko. – po raz pierwszy odezwała się sama Kosa. Jej ochrypły głos bardziej pasował do blizn i rysunku niż do łagodnych dużych oczu.
Ivette popatrzyła na nią badawczo. Ta… Kosa… pomijając wątpliwe dekoracje miała raczej delikatną buzię, chyba jako jedyna z oddziału. A skoro w zbroi wyglądała dosyć smukło, to zapewne też była całkiem zgrabna. Chrypiąca piękność krojona nożem po twarzy, prująca flaki i kastrująca mężczyzn… raniąca twarz i farbująca rany, żeby nabrać odrażającego wyglądu… Ivette postanowiła na razie nie zadawać więcej pytań.
– Zobaczymy, co powiedzą panowie z Rady – westchnęła Ivette. Kusiło ją posiadanie własnego wojska, nawet nielicznego, ale nie tak wyobrażała sobie swój oddział. Te siłaczki o dzikim wyglądzie nie pasowały do wizji eleganckich rycerzy chroniących damę przed przykrościami w podróży. Księżniczka przypomniała sobie giermków ćwiartowanych mieczami na pomoście do wieży… wycie Kateriny, której rękę miażdżyły ciężkie drzwi… W tym wspomnieniu dziewczyny kapitana Rhouda–an mieściły się znakomicie. Westchnęła…

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy – poeta i śmierć

Clemet zauważył tego człowieka jeszcze przed wejściem do Licika van Dubrov. Wszyscy na ulicy zajmowali się pracą, jak to w zwykły dzień, taszczyli tobołki i wózki, nosili jakieś kosze czy pakunki… Ten jeden przechadzał się swobodnym krokiem oglądając domy, jakby którykolwiek z budynków zawierał elementy godne uwagi. Do tego gość założył kaptur i opuścił jego brzeg, co miało sens, gdy padał deszcz lub wiał zimny wiatr… Ale z pewnością nie w taki dzień jak dzisiaj. Kiedy poeta wychodził od Licika po wymianie weksla ze Skały na weksel płatny w Magasparton, ten facet stał o kilkadziesiąt kroków na ulicy i podziwiał dom mleczarza, w którym na uwagę zasługiwała jedynie tajemnica wytrzymywania w smrodzie dojrzewających serów.
Clemet Rosso, znany i szanowany poeta, znawca dziejów i sztuk wszelakich uznał, że czas odwiedzić piękne Magasparton, w którym za poetami nie chodzą szpiedzy… tylko otwarcie dobijają targu. Najpierw jednak musiał pozbyć się ogona i ustalić, skąd ten ogon wyrasta.
Na wszelki wypadek udał się do Gunnara. Jak zwykle pogawędził i zapytał o listy. Oczywiście nie przyszły, ponieważ nikt ich na ten adres nie wysyłał… ale Gunnar nie powinien tego wiedzieć, żeby odegrać swoją rolę. Następnie wyszedł przez główną bramę, schował do sakwy poskładaną kartkę, którą moment wcześniej wyjął zza pazuchy. Kątem oka zauważył szpiega odwracającego się szybko, czyli kartka została zauważona. Pytanie tylko, kto się o tym dowie?
Do konkretnych prac Clemet zwykle wynajmował specjalistów, zatem poszedł do nich klucząc trochę. Od czasu do czasu wyciągał niewielkie zwierciadełko i sprawdzał, że ogon wciąż się nie odczepił. Nie bardzo rozumiał, dlaczego człowiek tak rozpoznawalny bierze się za śledzenie kogokolwiek… Nabierał podejrzeń co do zleceniodawcy, niemniej jako człowiek doświadczony pamiętał, że podejrzenia nie wystarczą dla sprawiedliwego sądu. Musiał zdobyć dowód, czyli przeszukać szpicla.
Zarazę zobaczył tam, gdzie zwykle.
Od razu przybiegła udając żebrzące dziecko.
– Robota?
– Trzeba mi szybko odciąć ogon. Powiedz Sękatemu.
– Na chwilę czy na ostro? Teraz?
Kiwnął głową za siebie, spojrzała.
– Mika Kurwin. Sama go zrobię. Zaprowadź go pod Igłę.
Zdziwił się. Do tej pory pracowała jako pomocniczka brata, przynajmniej na zlecenia Clemeta.
– Muszę go przeszukać. – uściślił zlecenie.
– To wejdź na Igłę i rozmawiaj, niech też wejdzie.
– Ale do Sękatego i tak mam sprawę. U Świętej Dziurki, jak skończymy z tym.
Złapała w lot rzuconą monetę i znikła za rogiem.
Clemet jak gdyby nigdy nic udał się w stronę starych fortyfikacji zburzonych podczas wojny chłopskiej, kiedy to mieszczanie zbuntowali się przeciw księciu i zamknęli mu przed nosem bramy miasta. Rada miasta potem zawisła na wieży obserwacyjnej zwanej Igłą a mury zburzono. Od tamtej pory zabudowa rozciągnęła się swobodnie i chaotycznie, poszczególne dzielnice miały swoje mury albo i nie, niegdysiejsze granice stolicy znalazły się w środku a ich okolica nie miała najlepszej sławy, bo w na pół zrujnowanych ruderach przystawionych do ruin murów gnieździły się głównie osoby unikające rozpoznawalnego adresu.
W Igle pozostały jeszcze kamienne schody na drugą kondygnację oraz resztki drewnianych powyżej, których nie wzięto na opał. Ze względu na szubieniczną przeszłość nawet żebracy niechętnie w niej spali.
Clemet pokręcił się po zaułkach, żeby dać Zarazie czas na przygotowanie. Upewnił się, że szpieg zwany Miką wciąż za nim idzie… a następnie udał się wprost do wieży. Wszedł po schodach i poczynając od pierwszego piętra zaczął wyraźnie, acz bez przesady witać nie istniejącego rozmówcę.

(***)

Mika żywił do wszelkich poetów uraz – to jeden z nich dawno temu wymyślił mu przydomek, który przykleił się niczym łajno do sukna. Myśl o dopadnięciu na zdrożnym czynie członka tak paskudnej profesji osłodziła mu dzień. Nie udało się wprawdzie ustalić, gdzie ten cały Rosso mieszka, za to wchodził w podejrzane konszachty z kupcem Gunnarem, od którego wynosił jakieś papiery. Ta wiadomość zainteresuje pana Lohse… Potem przyłapał go na dawaniu datków małej żebraczce… Chyba ją kiedyś już widział… Potem podejrzany typ skierował się do podejrzanej dzielnicy, rozejrzał się pod wieżą, na której szesnaście lat temu powieszono buntowników i wszedł. Mika zakradł się do wejścia z boku, tak by nie dać się zobaczyć z okna. Zakradł się do środka cichutko, usłyszał rozmowę z góry, nadstawił ucha w stronę schodów i wtedy oślepiający ból przeszył mu plecy.

Zaraza dla pewności wbiła mu wąskie ostrze jeszcze w kark… chociaż pchnięcia w nerki i płuca zabijały wystarczająco skutecznie.
Wytarła nóż w ubranie trupa i ze złością go kopnęła w żebra omal nie łamiąc sobie palców.
– Siedem. – odliczyła dla pamięci, bo trzeba obrachować swe czyny przed Panem a tylko głupiec zaznacza zabójstwa w sposób czytelny dla sędziów.
– Chyba go bardzo nie lubisz…
– Wpakował mi się pod kieckę.
Clemet zdziwił się. Wprawdzie jego nie pociągał wygląd Zarazy ale żyła tam, gdzie żyła i nie podejrzewał ją o przywiązanie do dziewictwa czy wstydliwość. Uznała, że po tylu latach znajomości i współpracy należy mu się wyjaśnienie dodatkowe:
– Miałam jedenaście lat. Lubił świeże mięsko.
Rosso pokiwał głową. Zaraza teraz wyglądała na zabiedzone jedenaście, może dwanaście lat… ale utrzymywała ten wygląd, odkąd się znali czyli około lat  czterech. Ile miała naprawdę, trudno orzec. Obstawiał szesnaście.
– Muszę go przeszukać.
Zaraza błyskawicznie podała mu sakiewkę, nie zauważył, czym i kiedy przecięła rzemyki trzymające ją przy pasie. Wysypał zawartość na dłoń, zajrzał do środka w poszukiwaniu czegoś więcej. Bez cudów: trochę pieniędzy, przypięty do jednego kółka komplet przyborów do czyszczenia paznokci czy uszu, niewielki srebrny pierścionek bez oznak szczególnych. Nic, co mogłoby otworzyć mu jakiekolwiek drzwi w imieniu możnego protektora.
Zaraza równie sprawnie sięgnęła rękawów trupa i za pazuchę. Nie było żadnych listów, dokumentów czy czegokolwiek. Ściągnęła mu kaptur ale i w nim niczego nie ukryto, podobny efekt dało zdjęcie i przeszukanie kaftana. Sprawdziła nawet buty, chociaż większość ludzi by tego nie zrobiła… Przerażająco profesjonalna, zwłaszcza w połączeniu z wyglądem. Clemet miał nadzieję, że nikt jej nie wynajmie przeciwko niemu. Pokręciła głową.
– Czego szukasz? – zapytała.
– Chcę wiedzieć, kto go za mną wysłał.
– Dytmar Lohse – wzruszyła chudymi ramionami.
– Skąd wiesz?
– To jego człowiek.
– To dlatego nie zabiłaś go wcześniej?
– Też… A poza tym nigdy nikt za niego nie zapłacił. Nie robimy prywatnie, bo według tego węszą psy.
Clemet przytaknął i oddał jej zawartość sakiewki zabitego. Pieniądze i pierścionek wzięła, przybornik rzuciła na ciało. Takie drobiazgi robiło się na zamówienie, czasami stanowiły ślad dla sądu.
– Można go tu zostawić?
Wzruszyła ramionami ponownie.
– Tutaj najpierw obrobią trupa a potem narobią hałasu… Ale ciebie będą szukać, na pewno ktoś cię widział.
– Mnie tu jutro nie będzie. A teraz leć po Sękatego, u Świętej Dziurki powiem wam, jaka jest robota. Wyjazdowa.
Jeden krok i już jej nie było. Rosso przez chwilę zastanawiał się, jak ona to robi – wydawała się chuda, bezbronna i słaba niczym mucha. Cóż, muchy wszędzie włażą i nikt się nimi nie przejmuje. Spojrzał z obrzydzeniem na zabitego. Nie cierpiał gwałcicieli, szczególnie sięgających po dzieci. Miał ochotę nasikać na trupa. Rzadko mógł powiedzieć, że wymierzył komuś sprawiedliwość… Ale stłumił te pokusy. I tak zamordował go z prywatnych powodów a nie dla sprawiedliwości.
Nie tracił więcej czasu na myślenie. Jeśli ktokolwiek zobaczy go nad trupem, to będzie bardzo niedobrze.
Rozejrzał się ostrożnie po pustej ulicy. Z doświadczenia i słów Zarazy wiedział, że puste ulice tylko się takie wydają. Osłonił twarz kapturem, spokojnym krokiem oddalił się do najbliższego zaułka i tam dopiero przybrał zwykłą nonszalancką postawę człowieka pewnego swej pozycji.

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy – rzeźbiarz i modelka.

W świecie Królewskich Psów nazbierało się postaci pobocznych, które na akcję wpływają mimowolnie. Do nich należy rzeźbiarz Feyt Puncher i Fronika – jego ulubiona modelka i prostytutka z zamtuza, w którym bywał częstym gościem.
Fronika stukała do bramy dłuższy czas i ignorowała spojrzenia sąsiadów. Przywykła do pogardy, której nie szczędzili jej mieszczanie… Troszeczkę się wystroiła na pozowanie do rzeźby, chociaż wiedziała, że prawdopodobnie będzie się rozbierać. U Femeke bywali ludzie, którzy w ogóle nie spojrzeli by na sąsiadki mistrza Punchera nawet, gdyby wlazły im pod kopyta rumaków. Jedna taka, z wyjątkowo niemiłą gębą, wyjrzała z bramy naprzeciwko. Aż dziwne, że nic nie powiedziała, tylko się gapiła.
Wreszcie otwarto… ku zdumieniu Froniki zrobił to sam mistrz osobiście.
– Witaj. Wejdź. – uśmiechnął się rzeźbiarz.
Tak zrobiła, oglądając się tylko na babę z przeciwka.
– Coś ci powiedziała? – gestem głowy wskazał o kogo chodzi.
– Nie…
– Znaczy: pomogło! – zaśmiał się Feyt.
– Co pomogło? – Fronika nie lubiła żartów, których nie rozumiała.
Mistrz położył palec na wargach i gestem zaprosił ją w głąb domu. Na podwórzu wszędzie stały różne kawałki drzewa, mniej lub bardziej wykończone rzeźbione detale, gliniane miski pełne różnych substancji oraz kilka sporych kamieni w obróbce. Jeden kąt podwórza zajmował wóz pyszniący się solidniejszą konstrukcją. Prawdopodobnie zwykła furmanka nie wystarczyła do przewożenia większych kamiennych elementów. Obok niego leżały cztery kamienne kapitele, obwiązane łykowymi powrozami i przygotowane do transportu. Całości dopełniały drewniane wióry wokół miejsca pracy oraz sterta odłamków usypanych na kupkę po ukończeniu kapiteli. Drugi kąt zajmowała studnia z opartym obok bosakiem do wyciągania wiadra. A to oznaczało, że mistrz ma całkiem wartościowy dom… Tylko większe obejścia w mieście miały własną studnię. Właściwie powinni być tu również czeladnicy mistrza.
Wyglądało na to, że dzisiaj mają wolne.
– Enneleyn , znaczy… ta z przeciwka, ciągle opowiadała o różnych dziwnych rzeczach, które rzekomo się tu u mnie dzieją… A jak się zachowywała wobec dziewczyn, to chyba słyszałaś. – wyjaśnił rzeźbiarz. Rzeczywiście Fronika słyszała to i owo o wrednym babsztylu, który obrażał każdą dziewczynę pozującą mistrzowi. Od pewnego czasu temat zamarł, może dlatego, że ostatnio żadna dziewczyna tu nie przyszła. Przyczyna jednak była inna, o czym poinformował ją rozradowany artysta:
– Miałem tego dosyć, więc zaproponowałem jej, żeby mi pozowała do ołtarza i sama się przekonała, że tu się żadne sprośności nie dzieją, bo nie ma kiedy przy pracy. A jak chce, może zabrać męża, synów, córki, krewnych… i powiedziałem to przy nich. Wtedy przyleźli wszyscy patrzeć, jak będę rzeźbił jej portret.
– Jej portret? ale po co? – Fronika była naprawdę zdziwiona, przecież mistrz słynął z pięknych posągów…
– Wszystko ma swoje miejsce w świecie, ona też. Chodź, to ci pokażę.
Pokazał kierunek i opowiadał dalej.
– Patrzyli mi na ręce, bo zacząłem surową deskę i nic więcej tam jeszcze nie było. Oglądali, komentowali… No i twierdzili, że to Enneleyn jak żywa, nawet jeszcze przed pomalowaniem. – mistrz poprowadził ją w głąb, do izby, w której wykańczali i malowali rzeźby. – Popatrz. Tu jest. Wykończonego jeszcze nie widziała, a jak będzie chciała zobaczyć, to dopiero w kościele.
Fronika spojrzała za gestem: na półce pyszniły się duże kwaterki, które miały zostać zmontowane na podstawie ołtarza. Wśród liści roślin, które, jak Fronika zapamiętała z uczonych rozmów klientów Mamuśki, symbolizowały naturę, czaił się łuskowaty potwór ze szponami, wijącym ogonem i twarzą Enneleyn.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
– Cóż to takiego?
– Krokodylus… Bestia z dalekich krajów, wielki jaszczur, który ponoć wylewa łzy nad pochwyconymi ofiarami… a im od tego pęka czaszka pokazując mózg na pokarm potworowi. – objaśnił rzeźbiarz z zadowoleniem. Miał do tego powód: mimo nie najlepszego oświetlenia na półce bestia wydawała się wić i migotać wśród jasnych i świetlistych liści… przyczajona między życiodajną winoroślą i gotowa pożreć każdego, kto zbliży się nadmiernie.
Wyobraziła sobie babę wędrującą do kościoła wraz z całą rodziną, aby się podziwiać na świętym miejscu i aż się popłakała.
– Mistrzu Feyt – dziewczyna ocierała łzy – przecież jak ona to zobaczy, to jej mąż was zabije albo podpali dom.
– Nie podpali, bo za to cała rodzina poszłaby na stos. A i u mnie tego nie zobaczą, dopiero w kościele… i to wcale nie blisko. – rzeźbiarz najwyraźniej dobrze przemyślał sobie figiel – A poza tym nie boję się ich zemsty… bo mam swoje plany. Chodźmy do pracowni.
Zabrzmiało to tajemniczo. Przecież cały dom łącznie z podwórzem był pracownią mistrza… ale jak się okazało, chodziło o kąt, w który zdjęto część pokrycia dachowego i zastąpiono niezbyt grubym płótnem, co dało bardziej wyrównane oświetlenie i trochę intymności. Tam na solidnej podstawie stał masywny lipowy kloc, obłupany już z kory i czekający aby go przetworzyć. Obok leżał też niewielki kuferek z dłutami i innymi narzędziami umieszczonymi w stosownych do tego gniazdach. Nieco z przodu stało coś przykrytego płótnem, przypominającego trochę kształtem klęcznik wielkiej damy.
– Co to będzie? – Fronika poczuła coś w rodzaju dreszczu.
– Panna W Modlitwie. Zamówił dostojny pan Rippe ołtarz, miało być sześciu doskonałych mężów i sześć pobożnych panien… ale odkąd zacząłem robić, to co miesiąc skreślał jedną wielką postać… Mówią, że mu pieniędzy brakło. Tak, że w tej chwili ołtarz jest trzy razy mniejszy, z planu na początek został mi jeden mąż pobożny i panna w modlitwie. Miał być najwspanialszy ołtarz, piękniejszy niż w królewskiej stolicy albo Magasparton… a będzie prawie jak wszędzie. – rzeźbiarz troszeczkę posmutniał. Wyglądało że mniej się martwi zmniejszeniem zysku a bardziej redukcją dzieła i Fronika postanowiła go trochę pocieszyć. Uważała, że takich rzeźb, jakie tworzył, nie było nigdzie. Niepotrzebnie się gryzł.
– Mistrzu Puncher, nic straconego, mam pomysł. Według mnie wyrzeźbicie Pobożnego Męża, to i ołtarz na pewno będzie inny, niż wszystkie.
Trafiła, bo rzeźbiarz wybuch śmiechem.
– Trudno będzie, bo masz brodę i łysinę w zupełnie innych miejscach, niż pobożnym mężom natura przypisała.
Teraz śmiali się oboje.
Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy – Pojedynek.

Wśród postaci drugoplanowych w „Królewskich Psach” daje się zauważyć Weyhar Hartmann – przez wiele lat sumiennie i profesjonalnie pełniący funkcję kapitana straży pałacowej u książąt z rodu Dahlborów… Po przegranej wojnie ostatni żyjący przedstawiciel dynastii utracił tron i próbował go odzyskać… ale musiał poczekać aż ludzie zapomną panowanie jego rodziny a nowa władza stanie się obiektem narzekań. W tym czasie musiał jakoś utrzymać przynajmniej minimalną drużynę… Co z konieczności robił rabując. Kapitan Hartmann uznał, że tym sposobem nie buduje się książęcego prestiżu a on sam nie zaciągał się do zbójeckiej bandy… I odszedł. A dwa dni później doszło do opisanego spotkania z kapitanem Królewskich Psów depczącym Dahlborowi po piętach…
Zjechał na brzeg. Miejsce prosiło się o postój i odpoczynek: przyjemna polana dotykająca niskiego brzegu płytkiej rzeki. Intuicja podpowiadała, że lepiej odpocząć gdzie indziej ale musiał nabrać wody i napoić zwierzę.
Zeskoczył z siodła, zdjął buty, przytroczył je do siodła i podwinął nogawice. Nie cierpiał wilgotnych nogawic a musiał wejść do rzeki. Rumak początkowo boczył się na bieżącą wodę, w końcu jednak dał się przekonać. I wtedy z krzaków po drugiej stronie wyszedł niski mężczyzna w kolczudze.
– Weyhar Hartmann! – zawołał.
– Rhoud-an Paul… – diabli nadali spotkanie…
Obaj powoli położyli ręce na rękojeściach mieczy. Kapitan z Clarenne przeszedł przez płytką wodę nie przejmując się mokrymi butami. Stanął na środku nurtu.
– Gdzie jest Hagen?
– Już mnie to nie obchodzi.
– Nie wierzę. Znam cię.
– To powinieneś wiedzieć, że nie kłamię.
Rhoud-an zawahał się na chwilę. Hartmann należał do ludzi, którzy atakują od razu, jeśli uznają że jest powód. Spotkanie ze śmiertelnym wrogiem było najlepszym powodem do natychmiastowego ataku. Chyba, że już nie byli wrogami. Uświadomił sobie rzecz absolutnie nieprawdopodobną: kapitan straży książęcej Dahlbora chyba faktycznie porzucił służbę raz na zawsze.
– Rzeczywiście. Ale wiesz, że po prostu nie mogę ci uwierzyć.
– Twoja wiara to twoja sprawa. Daj mi odejść.
– Nie mogę. Jeśli faktycznie nie służysz Hagenowi, to zaciągnij się do mnie.– patrzyli sobie w oczy.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.
Tu też nie było o czym gadać.
– Nie zdążysz uciec. Nie jestem tu sam.
– No to co? Po prostu daj mi odejść, mnie to już nie dotyczy.
– Ale mnie dotyczy.
– Coś taki zajadły?
– Dobrze wiesz, że on będzie walczył, póki żyje. Im szybciej go dopadnę, tym mniej ludzi ucierpi.
– Jego sprawa. Nie moja. Odszedłem od niego. A nie jestem księciem, żeby decydować czy odpowiadać za politykę.
– On też już nie jest. Został rozbójnikiem grabiącym wsie.
– Powiedz to jemu, nie mnie. I daj mi spokój. – Hartmann zareagował nerwowo. Rhoud-an Paul zrozumiał, że to jest powód rozstania.
– Nie mogę. Powiedz, gdzie go widziałeś i jedź w swoją stronę.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.– Hartmann powoli zaczął wyciągać miecz, bo ta rozmowa stawała się coraz bardziej bez sensu. Rhoud-an jednym płynnym ruchem wyciągnął miecz i długi puginał, basilard bardzo ostatnio popularny wśród królewskich rycerzy ale tu wyraźnie przedłużony wedle gustu i smaku szermierza.
– Po twoich śladach go znajdę.
– To sobie szukaj… – Hartmann dobył broni do końca.
A potem zaatakowali się na środku nurtu. Spłoszony koń rzucił się w bok.
Ścięli się kilka razy. Pchnięcie basilarda o włos minęło rękę Weyhara zostawiając rozpruty rękaw poniżej kolczugi. Odskoczyli od siebie i znów rzucili się do ataku. Na niepewnym dnie rzeczki obaj ryzykowali poślizg ale mieli nadzieję, że ten drugi poślizgnie się pierwszy. Opryskiwali się wodą i próbowali chociaż trochę zranić. Rhoud-an Paul atakował szybciej niż wściekły dzik, zasypywał ciosami, które co i rusz zatrzymywały się na kolczudze… Gdyby nie zbroja, Hartmann byłby już martwy albo ciężko ranny. Niski rycerz od ostatniego spotkania zrobił się jeszcze lepszy… i Weyhar uznał, że najlepszą szansę daje brzeg: ten, kto pierwszy stanie na suchym lądzie, będzie miał przeciwnika w przybrzeżnym błotku. Trudno jednak wybierać miejsce walki, gdy mały Galloer szarżował. Kolejne jego pchnięcie rozdarło kolczugę, o włos mijając ciało. Przechwytywał żelazo Hartmanna i równocześnie zadawał wredne podstępne pchnięcia, które cudem nie wchodziły czysto. W kogoś mniej ruchliwego weszłyby za pierwszym razem. Weyhar zdołał parę razy pogłaskać mu zbroję, bardziej niebezpieczny atak nie udał się ani razu. Musiał spowolnić go chociaż trochę, na dwa kroki w błocie… Odskoczył na brzeg… i w tym momencie dostał cięcie pod kolano. Przecięte ścięgna puściły. Rhoud-an ponownie uderzył dokładnie w tej chwili, w której Weyhar opadł na jedną stronę i wbił mu miecz w brzuch przez kolczugę na wylot. A potem równie szybko odskoczył, pośliznął się w błocie i upadł w wodę.
– Niech cię szlag… – Hartmann zwinął się próbując przytrzymać ranę. Mokry Rhoud-an powstał i wyskoczył na brzeg. Z daleka rozległy się krzyki Królewskich Psów zwabionych odgłosami walki. Najwyraźniej obozowali blisko.
– Hartmann, ja naprawdę chciałem mieć cię w swoim oddziale. W Clarenne. Nie zmuszałbym cię do walki z Hagenem.
– Nigdy nikogo nie zdradziłem.
– Wiem, ty cholerny głupcze. Inaczej bym ci nic nie proponował. – Rhoud-an kopnął jego miecz, ocenił stan rannego, wytarł i schował broń. Po krótkim namyśle rzucił szmatkę na trawę, tuż nad wodą. Potem się przepłucze. Zabrał broń umierającego.
– Mówią, że ten kto, umrze z mieczem w ręku, nie wypuści go nigdy potem. Chcesz swój miecz?
– Powinienem był go wyrzucić już dawno.
– Szkoda, że tego nie zrobiłeś.
– Nie mam się czego wstydzić. – Hartmann zamknął oczy i przestał się ruszać.
– Wiem. – Rhoud-an kucnął w pewnej odległości.
Nadjeżdżający robili coraz więcej hałasu.
– Kto to, panie kapitanie? – zawołał Gianni, zanim jeszcze przejechał rzekę.
– Weyhar Hartmann porzucił służbę u Dahlborów.
– Trochę późno… – splunął Janos.
Rhoud-an wzruszył ramionami.
– Nie łamał łatwo swoich przysiąg.
Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Bez kategorii

„Wszystko przez krasnala” – Malwina i Eliza na tropie, czyli jak zapragnąłem udusić autorkę

Jest wiele powodów, dla których czytelnik ma ochotę udusić autora. W pewnym sensie należy to do dobrych zwyczajów i jest swoistym świadectwem jakości. Jakiej jakości? To już zależy od powodów, dla których ma się ochotę autora udusić.

Można chcieć udusić autora z powodu straconego czasu. Ale na przykład Arthura Conana Doyle’a czytelnicy pobili pod bramą jego własnego domu, ponieważ napisał opowiadanie, w którym uśmiercił Sherlocka Holmesa. Do duszenia wówczas nie doszło, niemniej  motywacja była dla autora pochlebna.

Jak widać – chęć duszenia autora może być komplementem lub zniewagą czytelniczą.

Kiedy kilka dni temu znalazłem książkę w skrzynce na listy – nie wzbudziło to we mnie wielkich emocji. Kiedy otworzyłem kopertę i znalazłem tam ” Wszystko przez krasnala” – ucieszyłem się. Lekko się zdenerwowałem, kiedy książkę zgarnęła mi spod ręki małżonka. Kiedy zaczęła czytać i wypadła z obiegu – zdenerwowałem się bardzo. A moje zdenerwowanie narastało, gdyż małżonka wsiąkła w książkę na cały dzień. W końcu sam się dorwałem do tego „krasnala”, po czym i ja wsiąkłem na cały dzień.

Nie jest to kryminał aż tak śmieszny, jak inne opowieści Małgorzaty Kursy. Środek ciężkości tym razem spoczął na charakterach i narastającym napięciu w grupie kilku osób zamkniętych w niewielkim ośrodku wypoczynkowym – inaczej mówiąc: mamy tu do czynienia z wariacją na temat klasycznego kryminału Agathy Christie. Wariacją twórczą i udaną, czego dowodzi fakt, że dwie dorosłe osoby obeznane z różnymi opowieściami kryminalnymi (czyli ja i moja małżonka) zaczytały się w tej historii rezygnując z innych czynności życiowych.

Przy podejmowaniu  podobnych wyzwań o sukcesie decyduje między innymi umiejętność wiarygodnego pokazania podobnej sytuacji w odmiennych realiach kulturowych. W powieści Małgorzaty Kursy zarówno realia współczesnego małego ośrodka wypoczynkowego, charaktery postaci drugoplanowych, jak i dialogi stanowią bardzo smakowitą całość.

A kiedy skończyłem opowieść i spojrzałem nie tyle na zegarek, co w kalendarz, nabrałem ochoty na uduszenie autorki. Wyrwała mi z życiorysu czas przeznaczony na kilka ważnych zadań, która teraz będę musiał ze sobą pogodzić i robić na raz.

Cóż, przed sięgnięciem po tę książkę należy się upewnić, że nie mamy nic pilnego do roboty.

Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy: Dama Tulia

Zgodnie z obietnicą postanowiłem zamieścić coś o kobiecie nieco bardziej typowej… o ile królewska dwórka, córka cenionego starosty jest w jakikolwiek sposób typowa. Z drugiej strony więcej w tym świecie dam niż Bab Bojowych… Pani Tulia zajmuje ważne miejsce w pierwszej części opowieści – zatem należy jej się kawałek prezentacji jak chłopu ziemia – niech mi jej małżonek wybaczy takie porównanie.

Dzień zapowiadał się dobrze, wieczór jeszcze lepiej i Tulia nie zamierzała marnować okazji. Skorzystała z zaproszenia i przyłączyła się do ćwiczeń, naturalnie we własnym stylu.

Rhoud-an zwykle zaczynał trening po przebudzeniu, jednakże tym, co wymagało noszenia zbroi, zajmował się dopiero po solidnym i późnym śniadaniu. O ile zdążyła się zorientować – najwcześniejsza część ćwiczeń obejmowała rzeczy takie jak bieganie, zapasy i tym podobne czynności w odzieniu zbyt lekkim, których oglądanie mogło postawić damę w niezręcznej sytuacji. Dlatego zamiast się śpieszyć i wychodzić razem z nimi – czas do śniadania poświęciła na przygotowanie.

To, co zwykłym mieszkankom miasta zajmowało chwilę, w jej przypadku oznaczało cały szereg poważnych decyzji. Rozmowa z mężem przypomniała jej o bardzo istotnej kwestii: tak jak Tulius czy każdy inny wielki pan stawał się wzorem postępowania i prawa, tak dama chcąc nie chcąc pozostawała wzorem elegancji i stylu. Bezwzględnie identyfikowała się z tym poglądem. Ubieranie się na wycieczkę za miasto w ten sam strój, co na modlitwy w katedrze, byłoby zdecydowanie niestosowne. Nie mogła również włożyć zwykłej codziennej sukni – jakby nie patrzeć: wycieczka to wystąpienie publiczne, przynajmniej na etapie przejazdu przez miasto…

Siedziała na łożu w koszuli i dumała nad złożonym problemem, niemalże zazdroszcząc kobietom, które posiadały jedną suknię na wszystkie okazje. Teraz też zauważyła, że dworskie wycieczki i zabawy na świeżym powietrzu wymagały zupełnie innego stroju – ostatecznie dwórki nie uganiały się z oszczepem po krzakach. Wprawdzie obecny wyjazd niczego takiego nie zapowiadał ale jednak w przyszłości wiele mogło się zdarzyć.

Krótko mówiąc: potrzebowała więcej ubrań.

Przyszłość przyszłością lecz decydować musiała się tu i teraz. Ostatecznie wybrała spodnią suknię z kremowej niebarwionej wełny i ciemnozieloną suknię wierzchnią wykończoną haftami. Warkocze po starannym rozczesaniu i ponownym zapleceniu Janetka jej upięła w coś w rodzaju korony. Przed samym wyjazdem narzuciła na to wszystko nałęczkę a ramiona okryła płaszczem. Wybrała płaszcz z kapturem, podbity futrem… stosowny bardziej na zimę niż na wiosnę, za to bardzo strojny. Kaptur odrzuciła w tył i nie zakrywała głowy – nie w tak piękny dzień. Ukradkowe spojrzenia mężczyzn, które podchwyciła, utwierdziły ją w poczuciu słuszności wyboru.

Tak więc jechała dumnie wyprostowana na białej klaczy obok swojego małżonka w pełnej zbroi, za nimi Mertyn i Hannes, na końcu Pawełek a obok niego Janetka na jucznej kobyłce, z lutnią w futerale przewieszonym przez plecy. Naturalnie obaj żołnierze i giermek także uzbroili się po zęby i Tulia miała asystę, której mogli pozazdrościć wszyscy w okolicy – może poza nielicznymi mieszkańcami królewskiego zamku.

Przedefilowała z orszakiem przez całe miasto, oszczędnie odpowiedziała na pozdrowienia żołnierzy jej ojca w głównej bramie i z zadowoleniem patrzyła, jak woźnice na drodze ustępują miejsca. Pomstowali ale tak, by żaden ze zbrojnych towarzyszących Tulii nie zauważył. Uświadomiła sobie, że jedzie w towarzystwie bardzo przystojnych mężczyzn ale raczej zniechęcających do żartów czy zaczepek. Uznała to za bardzo zabawne.

Na miejscu czekała ją kolejna przyjemna niespodzianka: kiedy rządca wspominał o należącej do domu łące, nie określił wielkości. Pastwisko było naprawdę duże, do tego zaopatrzone w szopkę, w której można było się schować przed deszczem a nawet przenocować, co często robili pasterze. Na miedzy rosło kilka drzewek nieśmiało puszczających pierwsze pąki, a jak się okazało, przylegające do pastwiska rozległe pole również należało do Rhouda-an… Dzierżawiła je rodzina chłopska i najwyraźniej stąd pochodziła część zaopatrzenia domowej spiżarni. Kilka krów i kóz pasących się w drugiej części łąki należało właśnie do nich. Pilnujący chłopiec na widok orszaku odłożył coś, co wyplatał ze słomy i ukłonił się z daleka. Prawdopodobnie był to ten przez stajennego Niczka nazwany Kichą…

Szybko znudziło ją obserwowanie walczących mężczyzn. Niewiele widziała z daleka a bała się podejść – za dużo żelaza latało w powietrzu… zaś połączeni z żelazem mężczyźni poruszali się bardzo szybko i w nieprzewidywalnych kierunkach. Zaplanowała na później mnóstwo pytań o szczegóły – w przeciwnym wypadku oglądanie nie dostarczy żadnej przyjemności. Pokrzepiona tymi przemyśleniami dosiadła swojej klaczki i zaczęła galopować dookoła łąki.

Od tego momentu na treningu różne rzeczy przebiegały niezgodnie z utartymi zwyczajami – na przykład Pawełkowi po raz pierwszy w życiu udało się czyste i mocne trafienie Mertyna w głowę. Hannes trzy razy pod rząd dostał dokładnie w ten sam sposób i w to samo miejsce.

W kolejnym starciu Rhoud-an zbił jego atak, chwycił własny miecz za klingę i przyłożył mu rękojeścią w hełm. Strzelec padł na ziemię.

Rycerz popatrzył na niego, spojrzał w kierunku swojej żony krążącej po drugim końcu pola…

– Trochę was rozumiem – powiedział – ale jak się nie opamiętacie, to was pozabijam. Paweł, jeżeli Mertyn nie zacznie uważać, to zrób mu krzywdę.

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura Wierszyki i Owsiki

Królewskie Psy: modlitwa za myszy

Rozpędziłem się z pisaniem piosenek dla rozmaitych postaci w Królewskich Psach i z tego wszystkiego obudziłem się dzisiaj rano z gotową piosenką całkowicie niepasującą do tematu opowieści.

Zaraz na spacerze z psem wymyśliłem do niej całą sytuację, która uzasadnia jej pojawienie się w tej historii… No, bo przecież nie będę marnował tekstu, który już napisałem! A nie planuję zostawania zawodowym tekściarzem i pisania 6 piosenek dziennie dla różnych wykonawców.

W każdym razie historia, która czai się za tą piosenką jest taka: mamy zjazd koronowanych głów. Przed obliczem Dostojnych Gości występuje trubadur i śpiewa krótką pieśń o zwycięskiej bitwie a zaraz po nim na środek sali wychodzi królewski błazen i na tą samą melodię śpiewa piosenkę którą poniżej zamieszczam:

W kącie podwórza pod deskami szykowanymi na budowę
mysia rodzina zbudowała malutki dom z ogrodem…

Od świtu mysia mama z tatą myszkują w grządkach i ogrodach
a mysie dzieci śpią wtulone i marzą o przygodach.

Myszy z okruchów chleba tworzą na przyszłość plany całkiem nowe
dopóki ktoś nie weźmie desek, by zrobić z nich wychodek.

O Przepotężny Budowniczy, co sam potrafisz podnieść deski!
Ulituj się nad mysim światem, tak małym i niebieskim!

 

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy: Baby ze Szkierów – starcie cywilizacji.

Krótka drzemka czyni cuda – dziewczyny przekonały się o tym nie raz. Ale porządny sen czyni cuda jeszcze większe: poprawia humor.

Miały wystarczająco dużo wrażeń, żeby nie zasnąć na długo… chciały rozmawiać, bo było o czym… Najpierw ten niezwykły port w zatoce i miasto kilkakrotnie większe niż Nordsee… Właściwie nie miały skali porównawczej – było to trzecie miasto, jakie w życiu widziały, z tym, że drugie oglądały w kajdanach prowadzone na szafot nie spodziewając się, że przeżyją. To psuło chęć zwiedzania. 

Brama Portowa, przez którą dzisiaj przeszły, była równie duża, jak cały zamek starosty Haestensona… Mury obronne tego miasta wyraźnie wyższe, do tego nieprawdopodobny zamek królewski na skale i nieco mniejszy, do którego wprowadzono je teraz. Wszystkie mieszkały w kamiennych domach ale różnica skali między wszystkim, co widziały dotąd, zwalała z nóg. Wieża obronna Osvirssona, jego duma i przedmiot zazdrości wielu żeglarzy, mogłaby tu stać sobie w kącie dziedzińca niezauważona. Uprzejmy i nieco zaintrygowany chłopak zaprowadził je do izby w baszcie – powiedział, że na razie będą tu mieszkać. Pusta izba wyglądała nieźle – w ich domach nieczęsto bywała podłoga z desek, na ogół miały glinianą polepę posypaną piaskiem i okrytą tu i ówdzie trzcinowymi matami.

Potem przyszło kilka milczących kobiet – rzuciły im spojrzenie spode łba, zostawiły wypchane sienniki i zniknęły bez słowa. Na dziedzińcu panował ruch i gwar, trwało przeprowadzanie koni do stajni, przenoszenie rozmaitych rzeczy do głównego budynku… Tenże gmach niewątpliwie uznałyby za najwspanialszą budowlę świata, gdyby nie to, że tuż ponad zamkiem starościńskim widać było zamek królewski. Nie sądziły, że mogą istnieć tak wielkie budynki ani góry, a już postawienie ogromnej budowli na wyniosłym szczycie uznały za przekonujący dowód potęgi. Najchętniej poszłyby oglądać… jednakże uświadomiły sobie, że wejścia na zamek strzegli nieznani im żołnierze z wizerunkiem psa na zbrojach, którzy mogli ich nie wpuścić z powrotem. Do podziwiania trochę zniechęcał je również fakt, że nie widziały znajomych twarzy ale w sumie nie przejęły się tym za bardzo. Ostatecznie mieszkał tu cały tłum… oraz one, sądząc po słowach Rhouda-an i tego chłopca, który je tu przyprowadził wprost ze statku. W końcu dopadło je zmęczenie pracowicie gromadzone podczas bezczynnej podróży. 

Ponieważ nikt niczego od nich nie chciał, uznały, że nie będą plątać się zapracowanym ludziom pod nogami. Zawinęły się w swoje wciąż jeszcze nowe płaszcze, położyły na siennikach i zapadły w kamienny sen.
Obudziły się parę godzin później.
Signe spróbowała uporządkować włosy palcami, oczywiście z zerowym skutkiem. Spojrzała z zazdrością na Kosę. Już miała powiedzieć jej coś w rodzaju „tobie to dobrze”, kiedy przypomniała sobie, dlaczego przyjaciółka zaczęła golić głowę. Od razu przestała jej zazdrościć.
Wstała i obrzuciła się krytycznym spojrzeniem.
– Na co się tak gapisz? – zapytała Gudrun.
– No właśnie nie ma na co…
– To po co się gapisz?
– Wykąpała bym się.
– Ja też. – wtrąciła się Ingvild.
– Ja też. – powtórzyła za nią Kaisa.
– Ja też. – doleciało z kąta. Chyba wszystkie myślały o tym samym a powód łatwo odgadłby każdy, kto posiada nos. Od dawna potrzebowały kąpieli. Najbliższym jej substytutem, jaki się trafił, było wietrzenie na pokładzie królewskiego okrętu.
– Z tej strony jest rzeka – odezwała się Joreid, którą zainteresowało wąskie okienko.
Zaczęły się tam pchać, jednak okienko wymyślono jako strzelnicę dla dwóch kuszników a nie punkt widokowy dla tuzina nietuzinkowych figur.
Niemniej po kolei zdołały wyjrzeć.
– Wszystko tu mają strasznie duże. – podsumowała Sigrida.
– A, no tak! – odezwała się Ingvild – ale wiesz, takiej rzeki to sobie sami nie zbudowali.

Zaśmiały się wszystkie.
– Trzeba będzie wyjść i zapytać kogoś, gdzie jest brama do rzeki, bo ja bym się chętnie wykąpała. – Naima z niechęcią powąchała sama siebie.
– A poczekaj, razem pójdziemy, bo się jeszcze zgubisz – wyszczerzyła się Thorunn.

– Sama się zgubisz. – odpyskowała urażona Naima.
– Nie, po gwiazdach znajdę drogę!
– Jasne, chyba na Nordsee.
Znowu się zaśmiały.
– Ten mały mówił coś o jedzeniu wieczorem.
– A wiesz, gdzie go znaleźć, żeby zapytać?
– O jedzenie można zapytać kogokolwiek, przecież oni tutaj jedzą… chyba…

– Żeby ciebie nie zjedli.
– A tam, stanę im kością w gardle.
– Jak się w ogóle zmieścisz w gardle na raz.
– Razem pójdziemy – odezwała się Joreid.
Uznały to za dobry pomysł, więc wszystkie spróbowały doprowadzić się do porządku. Od razu uznały to za trudne zadanie. Cóż, jak tu dobrze wyglądać, kiedy ma się za mało ubrań, do tego częściowo nadszarpniętych?
Asa zastanawiała, czy okrywać się płaszczem w tak ciepłe popołudnie. Niemniej jej portki i kaftan wołały o cerowanie a nie publiczną prezentację. Może jednak płaszcz? Uznała, że musi go rozprostować, zanim straci przyzwoity wygląd: zrolować, złożyć porządnie… No, po prostu wyrównać. Rozprostowała go na podłodze, klęknęła i zaczęła składać. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
– Zapraszamy! – odezwały się chórkiem Grjota i Thorunn.
Weszła szczupła brunetka w kolorowej sukni.

***

Janetka jeszcze na schodach usłyszała głośne rozmowy i śmiechy. Trochę to nie pasowało do dam, prędzej do dwórek zostawionych bez nadzoru. Uznała, że pan starosta znalazł jej służbę u jakiejś panienki świeżo skierowanej na królewski dwór. To nie była zła perspektywa. Trochę się pocieszyła mimo wszystko, chociaż słyszała trochę za dużo głosów… ale może po prostu dama została z jakąś służbą od pośledniejszych zadań. Ostatecznie pani Tulia też rozmawiała ze służbą.
Dziwne tylko, że umieszczono gości w wieży, która służyła od czasu do czasu za składzik. To bardziej wyglądało jak jakaś kara. W zamku na pewno znalazły by się stosowniejsze komnaty. A może to tylko na chwilę, w końcu dzisiaj nocowało tu więcej ludzi niż zwykle.
Grzecznie zapukała do drzwi i weszła na chóralne zaproszenie.
Pierwsze co zobaczyła, to imponujący tyłek Asy Sigardsdottir a potem jej uda i stopy. Uda Asy w niczym nie przypominały kończyn szlachetnie urodzonych dwórek – kojarzyły się raczej z solidnym posiłkiem dla kilku dużych a głodnych mężczyzn. Zaś po jej stopach bez trudu odgadła, że od ostatniego spotkania z butami czy łaźnią zdążyły przewędrować pół znanego świata. Do tego nos podpowiedział usłużnie, że w tej niewielkiej w sumie izbie przebywa od paru godzin kilkanaście dużych i trochę spoconych kobiet stęsknionych za kąpielą.
Janetka niejedno widziała i umiała zapanować nad sobą nawet w obecności największych panów królestwa czy też ich najbardziej rozwydrzonego potomstwa, jednakże teraz spadło na nią zbyt wiele: utrata pani Tulii, degradacja niewypowiedziana przez nikogo ale jednak odczuwalna i wreszcie dziwne polecenie pana starosty, którego sens zrozumiała dopiero teraz: wpatrując się w monstrualną dziewuchę wypiętą niczym brama piekieł.
Nie zdołała powstrzymać łez i rozpaczliwego szlochu.
– A ty czego buczysz? – odezwała się Gudrun.
Janetka nie odpowiedziała. Odwróciła się na pięcie i pobiegła po schodach – byle dalej z tego potwornego miejsca.
– O co jej chodzi? – zapytała Signe.
– Pojęcia nie mam – powiedziała Thorunn.
– A kto to w ogóle był? – zainteresowała się Kaisa.
– Latająca kobitka. – wyjaśniła Ingvild – Spojrzała na tyłek Asy i odfrunęła.
– Asa! Jak mogłaś? – odezwała się Tove z udawanym wyrzutem.
Zaśmiały się wszystkie z wyjątkiem Kosy.
– A co się stało? – zapytała Asa, która w ogóle nie zauważyła całej sytuacji.
– Skrzywdziłaś Bogu ducha winną dziewczynę – wyjaśniła Ingvild.
– Niby co zrobiłam?
– Pokazałaś jej się od najlepszej strony – zawołała Thorunn.
– A… dałybyście mi spokój, nie wiem o co chodzi!
– Rzeczywiście dajcie jej spokój, tamta dziewczyna się naprawdę rozpłakała. – powiedziała Joreid.
– Ja jej nic nie zrobiłam – Asa zezłościła się nie na żarty.
– Uciekła na widok twojego tyłka.
– Jak jesteś taka potężna, to możemy zrobić z ciebie galion na okręcie wojennym.
– Myślicie, że do tego nas potrzebuje kapitan?
– Jakby chciał tyłkiem Asy płoszyć wrogów, to by ją na stałe uwiązał do okrętu, zamiast brać na zamek. – Gudrun zrobiła minę eksperta.
– Jeśli on ma wrogów to ich tyłkiem Asy nie przerazi.
– No nie wiem, tu po drodze takich tyłków nie widziałam…
– Później będziecie łazić po mieście i zaglądać pod spódnice. A najlepiej dajcie spokój kapitanowi, powiedział, czego chce. Jasno i wyraźnie. – Joreid też się w końcu roześmiała ale zaczynała być głodna. A te wszystkie dowcipy w żaden sposób nie zbliżały ich do posiłku – Poszukajmy wreszcie jedzenia.

– I jeszcze czegoś – dodała Ingvild – Nie bardzo wyobrażam sobie, że mogłabym się załatwić w tych wszystkich wspaniałościach… a tutejsi też pewnie nie biegają z potrzebą za rzekę.
– To racja. – zgodziły się prawie wszystkie i zaczęły sprawniej szykować się do wyjścia.

***

Rhoud-an Paul nie miał ochoty patrzeć na ręce ludziom, którzy uważali za swój obowiązek kłaniać mu się nisko przy każdym spotkaniu, ewentualnie gratulować zasług wojennych i życzyć wspaniałych awansów i nagrody ze strony króla. Wolał, żeby po prostu robili swoje. Właśnie dlatego na chwilę wycofał się do komnaty na galerii. Jednak tam wszystko przypominało Tulię. Wyszedł na mury.

Strażnicy na widok kapitana demonstrowali czujność i zainteresowanie otoczeniem, przez co kontrola fortyfikacji odpowiadała mu bardziej niż udawanie modlitwy w kaplicy, w której natychmiast przyplątałby się do niego kapelan.

To śmieszne, że w tak wielkim zamku nawet wychodek nie gwarantował odosobnienia.

Złowił uchem jakiś dziwny odgłos. Gdzie jak gdzie, ale na murach dziwności surowo zabraniano, dlaczego poszedł zobaczyć, co się dzieje.

Prędzej spodziewałby się mordercy lub umierającego wartownika niż zapłakanej Janetki. Siedziała wciśnięta w kąt, jak kupka nieszczęścia. Starała się tłumić szloch ale trzęsła się cała niezależnie od wysiłków.

Rozejrzał się. Nic dookoła nie wskazywało na powód do takiego płaczu.

Co ty tu robisz? Ktoś cię skrzywdził?

Zero reakcji.

– Dziewczyno, mówię do ciebie!

Chyba do niej nie dotarło, więc bezceremonialnie złapał ją za ramię i podniósł. Spojrzała mu w twarz i zaniosła się jeszcze gwałtowniejszym szlochem.

Co się stało? Jak ty wyglądasz?

Służyłam pani Tulii – wyrzuciła z siebie – na dworze i wszędzie… nigdy nie zrobiłam nic złego… a pan mnie tak ukarał… taki wstyd… Za co? Co ja takiego zrobiłam?

Ja? – zbaraniał. Ktoś inny prawdopodobnie dostałby porządnie za same pretensje o cokolwiek kierowane pod tak niewłaściwy adres, ale wobec Janetki Rhoud–an czuł wyrzuty sumienia. Powinien był się o nią zatroszczyć już dawno, zamiast tego utkwił we własnych problemach. Uświadomił sobie, że na jego zamku brakowało tego wszystkiego, co normalnie gwarantowała dama: środowiska dla wszystkich kuzynek, dla wysoko wykwalifikowanych służących i tego, co wiązało się z kobietami. Nawet w najbardziej męskiej twierdzy życie ma dwie płcie. Jego zamek pod tym względem zdawał się być ułomny. Westchnął. Miał za dużo obowiązków a przy tym nie chciał i nie potrafił zajmować się żeńską połową rzeczywistości.

Dziewczyno, czy na królewskim dworze nauczyłaś się gadania bez ładu i składu? I tak okropnej postawy? Co by powiedziała moja żona, gdyby cię widziała teraz? Wyprostuj się, wytrzyj twarz, obetrzyj oczy… I teraz powiedz mi, co ci się takiego stało… I co ja mam z tym wspólnego?

Pan kazał mi służyć tym kocmołuchom w wieży! – wypaliła desperacko, kiedy już doprowadziła się chociaż trochę do porządku.

Gdyby nagle strzeliła do niego z kuszy, byłby mniej zdziwiony.

Nie od razu zrozumiał o co chodzi ale szybko wymyślił, co powinien zrobić. Zlustrował jej wygląd.

Popraw włosy, wyprostuj się.

Poczekał, aż sprawdzi fryzurę.

No. Teraz wyglądasz tak, jak powinnaś.

Na te słowa spróbowała obetrzeć zapłakane oczy, co oczywiście nie poprawiło wyglądu ale pomogło się pozbierać.

Idziemy – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nie miał zamiaru prowadzić śledztwa na temat przekręcania słów i bezsensownych poleceń, których wcale nie wydawał. Zamiast tego wyda polecenia jasne i właściwe.

Doszła do siebie na tyle, że nie protestowała, kiedy kierowali się do znienawidzonej baszty.

Rhoud–an energicznie zastukał do drzwi i wszedł nie czekając na zaproszenie. Janetka przydreptała za nim.

Dziewczyny ze Szkierów stały zdumione. Chyba zamierzały gdzieś wyjść, bo wszystkie narzuciły kaptury i płaszcze. Był to zdecydowanie dobry pomysł, maskujący liczne niedostatki ich wyglądu.

Rhoud–an nie bawił się w żadne wstępy.

To jest Janetka. Służyła mojej żonie na dworze królewskim, wie jak zadbać o wygląd szlachetnie urodzonej damy i wszystkie inne potrzeby. Będzie waszą nauczycielką… – mocno podkreślił ostatnie słowa na użytek samej Janetki – … a gdybyście czegoś nie wiedziały, to pytajcie przede wszystkim ją. To normalne.

Panie ze Szkierów chcą zostać królewskimi żołnierzami. – odwrócił się teraz do pokojówki – Będą się ubierać po męsku i w zbroje… Trzeba to będzie pogodzić z wszystkimi potrzebami kobiet. Myślę, że tutaj tylko ty sobie z tym poradzisz. Pomóż dopasować stroje. Pokaż im wszystko, co potrzeba wiedzieć o zamku. Do tej pory rzadko gościły w takich miejscach.

Któraś parsknęła szybko zduszonym śmiechem. Ich poprzedni pobyt w lochu na zamku niełatwo było nazwać gościną.

Kapitan demonstracyjnie nie zwrócił na nią uwagi.

Wybierz im służącą, najlepiej młodą i niegłupią. Jedna powinna wystarczyć.

Potrafimy o siebie zadbać, panie kapitanie – nieoczekiwanie zaprotestowała Joreid.

Nie wątpię ale nie dam wam na to czasu. Braknie wam czasu na pranie czy naprawianie ubrań. Macie kilka miesięcy na nauczenie się tego, czego chłopcy uczą się przez kilka lat. Chcę żebyście włożyły w to wszystkie siły. Wszystkie. Naprawdę. – podkreślił – Jak znajdziecie czas na cerowanie portek, to znaczy, że go marnujecie. Macie nauczyć się bić tak, jak najlepsi w tym zamku a na to czasu zawsze jest za mało. 

Janetko, jest bardzo ważne, żeby panie mogły się pokazać na każdym dworze bez wstydu, rozumiesz o co chodzi? Nie chcę, żeby ktokolwiek śmiał się z najmniejszego szczegółu ich wyglądu. Męski strój będzie wystarczającą prowokacją. – jego pomysł już teraz okazywał się bardzo karkołomny.

Janetka słuchała tej przemowy i coraz szerzej otwierała oczy. Powolutku docierało do niej, że po raz pierwszy będzie kimś kierować. Po ostatnich słowach Rhouda–an spojrzała przytomniej na swoje podopieczne: na ich fryzury, twarze… ale kiedy przyjrzała się dłoniom, przypomniała sobie, co ją tak bardzo przeraziło i już nie patrzyła niżej.

Będą potrzebowały niemało różnych rzeczy, Dostojny Panie. Sama nauka nie wystarczy. To będzie kosztować… dla każdej osobno, czyli po tuzinie… buty, sakiewki grzebienie i jeszcze… – nie dokończyła, bo starosta przerwał jej energicznie.

Oczywiście. Znasz się na tym. Zamów. Mam nadzieję, że będziesz umiała dobrać wszystko porządnej jakości ale niekoniecznie ze szczerego złota. Nie chciałbym na ten cel sprzedawać całego zamku. – uśmiechnął się do niej.

Odpowiedziała dystyngowanym dygnięciem. Poczuła się o wiele lepiej…

Powiedz panu Globbowi, że pozwoliłem ci zamówić potrzebne rzeczy wedle potrzeby i uznania, ma je dopisać do osobnego rachunku. Przedstawi mi później.

Perspektywa rozmowy z rządcą, jak z równym, brzmiała kusząco ale też trzeźwiła. Ten człowiek był szlachetnie urodzonym rycerzem i skąpcem, który każdą rzecz uważał za fanaberię, więc będzie musiała dobrze się nad wszystkim zastanawiać.

A teraz już was zostawiam. Musisz jak najszybciej zacząć, bo powinny szybko rozpocząć treningi. Jeśli idzie o zbroje i wyposażenie, to już nie twój problem. Zajmij się tym co będzie pod zbroją. – obrócił się. Już miał wyjść, kiedy zawadził wzrokiem o biust Ingvild. – Musicie wymyślić coś, żeby wam nie sprawiały pod zbroją problemu te… hm… – zrozumiały o co chodzi

Zaśmiały się.

Poradzimy sobie, panie kapitanie – zawołały prawie chórem.

To dobrze. Zostawiam was.

I wyszedł.

Przez chwilę trzynaście kobiet mierzyło się wzrokiem. Pokojówka musiała zadzierać głowę.

Janetka wciąż jeszcze miała zaczerwienione oczy… ale myślała o swoich i ich dłoniach… Porównała i poczuła się trochę pewniej.

Służyłaś żonie kapitana? – nagle zapytała Kaisa.

Nie wiedziałam, że ma żonę – odezwała się Naima.

Pani Tulia nie żyje. – Janetka poczuła kość w gardle na samo wspomnienie.

Co się stało? – wyrwała się Ingvild z pytaniem.

Zamordowali ją ubiegłego lata – Janetka z trudem powstrzymała się od szlochu. Znów stanęła jej przed oczami zakrwawiona suknia.

Ubiegłe lato i dla nich oznaczało wiele nieprzyjemnych wspomnień. Nieoczekiwanie Tove podeszła do dziewczyny i przytuliła ją ze wszystkich sił.        

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura

Jeszcze więcej nieboszczyków, czyli śledztwo z pazurem – Małgorzata J. Kursa

Ten, kto czytał „Nieboszczyka wędrownego”, doskonale zrozumie, z jakimi odczuciami otwierałem kopertę z kolejną porcją kraśnickich opowieści kryminalnych Małgorzaty Kursy. A kto nie czytał – nie pożałuje, jeśli szybko nadrobi ten brak.

Jestem w tej sytuacji, że znam zarówno autorkę jak i pierwowzór Belzebuba, czyli kociego redaktora Frania z portalu KzK… ale czy człowiek naprawdę może poznać Kota? Ta powieść świetnie nadaje się dla kociarzy także i dlatego, że pokazuje, jakie miejsce przypada nam w Świecie Kocich Tajemnic.

A poważnie – jeden z warunków dobrej opowieści realistycznej to poruszanie się w kręgu spraw dobrze znanych czytelnikowi. Pewnie dlatego tak wiele kryminałów opowiada o obracaniu milionami, gwiazdach mediów, spiskach o władzę nad światem, pościgach i salwach tysięcy pocisków z broni palnej skierowanych (po 7zł za nabój + VAT) w super-hi-tech-zaawansowany sprzęt wojskowy (w jego cenie „7” to liczba zer).

Dzięki Bogu Małgorzata Kursa nie zbliża się do tej tematyki. Jej kryminały dzieją się w niezbyt dużym mieście, na osiedlach takich, jakich setki, a sprawy rozwiązują zwykli policjanci… zazwyczaj ci sami, bo na ich komendzie jest raptem kilku, którym można powierzyć rozwiązanie czegokolwiek bardziej skomplikowanego od sznurowadeł. Same wydarzenia kryminalne też mieszczą się w granicach normalności: zwykłe sprawy zwykłych ludzi.

Naturalnie… jest jeszcze kotek Belzebub. On nie jest zwykły i poza Behemotem z „Mistrza i Małgorzaty” trudno znaleźć drugą taką osobistość… z tym, że Behemot jest… tak jakby mniej demoniczny.

Na szczęście to nie koty popełniają zbrodnię w tej opowieści. Robią to ludzie – na sposób ludzki. Kiedy już ochłonąłem z wrażeń – uświadomiłem sobie, że w całej tej serii kryminałów jest pewna głębsza filozofia sięgająca do doświadczeń naszej cywilizacji. Bohaterowie Małgorzaty Kursy nie są specjalnie bohaterscy – czasem ładni, czasem inteligentni, czasem nieprzeciętni ale to wszystko nie wyrasta ponad normalne nasze doświadczenia. Żeby pomóc – nie trzeba wznosić się na wyżyny bohaterstwa. Trzeba tyle, ile do bycia bohaterem we własnym domu: trochę zaangażowania i przyzwoitości.

Jeszcze mniej trzeba, żeby zostać ofiarą. Nasi współobywatele chętnie tłumaczą różne zajścia winą ofiary – ale przecież do bycia ofiarą nie trzeba nic zrobić, wystarczy nawinąć się pod rękę zbrodniarza. A i zbrodniarz nie jest nikim demonicznym (od tego są koty) – do zbrodni popycha najczęściej egoizm, głupota i brak choćby minimalnej ilości empatii.

Banalność zła, zwyczajność heroizmu, przypadkowość ofiar. Brzmi jak diagnoza problemów moralnych naszej cywilizacji? Brzmi. Ale zamiast ciężkiego moralitetu Małgorzata Kursa napisała ciepłą, często śmieszną przypowieść obyczajową z tłumem wyrazistych postaci, mniej lub bardziej zarysowanych ale bardzo charakternych umieszczonych w świecie, który znamy i lubimy tak, jak lubi się te same domowe bambosze czy odwieczny ogródek babci.

Można by napisać, że twórczość Małgorzaty Kursy przypomina wczesną Chmielewską. Ale to nie będzie prawda.

Powieści Gosi są zjawiskiem oryginalnym w naszej literaturze popularnej. Mają wprawdzie za sobą pewną tradycję… niemniej autorka Małgorzata Kursa stanowi indywidualność twórczą wybijającą się wśród innych.
A na dowód przedstawię uzasadnienie kotem: wyliczcie sobie znane i udane portrety Kota w literaturze. Popatrzcie, komu je zawdzięczamy:

Lewis Caroll i Kot z Cheshire,
Iwaszkiewicz i opowiadanie z kotem
Kipling i kot, który chodził własnymi drogami
Janusz Korczak,
Kryłow,
La Fontaine,
Krasicki
Perrault i Kot w butach
T. S. Elliot i jego liczne koty poetyckie
James Herriot i kocie opowieści
Bułhakow i Behemot,
Gradimir Smudja i Vincent,

Do takiego towarzystwa dochodzi Małgorzata Kursa i Belzebub.

Belzebub, który z nudów postanawia zapolować na człowieka, który dopuścił się zbrodni: podpadł Belzebubowi.

Cóż, na myśl o tym, że gdzieś obok jest taki kotek ja sam zaczynam czuć się nieswojo. i doskonale rozumiem prokuratora Jerczyka, który tego kotka widział w akcji.

(POL)