Kategorie
Zwierzaki

Pisane Kotem – Techniki walki powietrznej dla kotów myśliwskich

Przez pewien czas znajdywałem Pumę śpiącą na otwartej książce o historii samolotów myśliwskich. Puma dużo śpi, książka o samolotach nie jest u mnie niczym niezwykłym, ale Puma nigdy nie śpi na książce, której ja nie próbuję czytać.
Przeprowadzone śledztwo pozwoliło mi na odkrycie następujących wydarzeń.

– Puma, ja cię kocham! – zawołała Nanusia i czym prędzej polizała kocicę dla wyrażenie swoich uczuć. Pumowa głowa obróciła się o 180 stopi pod naciskiem języka, co psina odebrała jako radosną zgodę na zabawę, więc wsadziła mokry nos w rozgrzany koci brzuch, następnie w kocią klatkę piersiową a potem pod kicię i zepchnęła ją na podłogę. Puma uciekła. Psina truchtem pognała za nią.

Wieczorem Nanusia wylazła spod kanapy i zamyśliła się głęboko… Jakieś uczucie nie dawało jej spokoju. Może to był pusty brzuszek? Zastanowiła się przez chwilę nad swoim życiem wewnętrznym i doszła do wniosku, że owszem, brzuszek jest pusty jak zawsze, ale trawi ją uczucie miłości do Pumy.
Znalazła kocicę śpiącą słodko na fotelu i wylizała od ucha do ucha a następnie od nosa do ogona i z powrotem na wszelki wypadek. Ponieważ nie zaobserwowała objawów psiego entuzjazmu u przyjaciółki – ściągnęła ją z fotela za nogę. Puma spróbowała uciec – została przyciśnięta do podłogi, złapana za futerko i dokładnie poskubana po plecach:
– Kocham cię, kocham cię, kocham cię okropnie!
Puma próbowała uciec a psina nie zamierzała jej na to pozwolić. Przejechały przez pokój i zniknęły za drzwiami. Rozległ się łomot – kocica uciekała na wieszak na ubrania i została z niego wyciągnięta dołem. Wieszak wywalił się jak długi, co przepędziło Nanusię pod kanapę.
Miłość do Pumy kwitła dwa razy dziennie, przerywana tylko na czas spaceru.
Po kolejnym napadzie uczucia Nana poszła na spacer a Puma siedziała na podłodze przed półką z książkami. Rozważała emigrację. Właściwie to już podjęła decyzję, teraz tylko myślała nad kierunkiem.
Najlepiej daleko. Gdzieś daleko, gdzie dociera tylko obsługa, życie jest błogie i spokojne, pies nie sięga, słońce grzeje futerko i ogólnie jest ciepło… Sięgnęła łapką na półkę z atlasem geograficznym. Przez chwilę kartkowała mapy. Wreszcie znalazła: łóżeczko na stole w pracowni to jest to! Okno i kaloryfer blisko, ludzie też. Ewentualnie można pójść na półkę nad książkami ale tam nikt nie głaszcze. To ostatnie zechciała sprawdzić. Przez pięć minut nikt nie przyszedł z komplementami zatem urażona zlazł na dół.

Po namyśle doszła do wniosku, że wywali książki z półki. Niech ludzie poznają Gniew Kota!
Książki, też coś. Rzuciła okiem na otwartą stronę. Kogo obchodzą jakieś literki i samoloty na zdjęciach? Komu to potrzebne, że kiedyś trzeba było wejść na ogon? I w ogóle co to za pomysł , takie włażenie? Postanowiła przeczytać więcej, w końcu to ciekawość zabiła kota… Stanęła nad obrazkiem z czasów bitwy o Anglię i przeczytała tekst obok: zająć korzystną pozycję powyżej, od strony słońca, wejść przeciwnikowi na ogon i oddać salwę z małej odległości.

Zamyśliła się przez chwilę. Przy drzwiach pisnął domofon obwieszczając powrót ludziów i psa. Przemyślała sprawę błyskawicznie. Oceniła położenie słońca. Wskoczyła na właściwe krzesło, zaczaiła się pod obrusem. Kiedy Nana wbiegła do pokoju i jej ogon przejechał tuż przed pułapką – Puma uderzyła z obu łap prosto w futro. A potem pognała za zaskoczonym psem do drugiego pokoju.
To wydarzenie zmieniło układ sił w domu i hierarchię w stadzie.

Od tamtej pory Pumcia często czyta książki o samolotach bojowych. Doszła do wniosku, że Spitfire ma w sobie coś z Kota.

Kategorie
Zwierzaki

Pisane psem – remonty Nanusi

Drabinka i wspinaczka góra-dół to moje ukochane elementy każdego remontu. Nie każdy miał tyle szczęścia, żeby samemu przećwiczyć tę rozkosz, więc krótko wyjaśnię, co tu jest źródłem satysfakcji i szczęścia.

Po pierwsze: drabinki używamy wtedy, gdy trzeba sięgnąć wysoko. Niby banalne stwierdzenie, ale „wysoko” oznacza, że mimo drabinki i tak sięgamy rękami ponad głowę, zazwyczaj z trzykilogramowym narzędziem w garści przez kilka godzin.

Po drugie: przy pracy na drabince przygotowujemy sobie wcześniej mnóstwo rzeczy, żeby nie latać tam i z powrotem po szczebelkach. Część z nich wkładamy do specjalnego roboczego pasa (jeśli go mamy) – te narzędzia odgrywają szczególną rolę, ponieważ będą stale zaczepiać o wszystko inne, ale za to okażą się potrzebne dopiero na końcu. Chyba, że je zostawimy na dole – wtedy okażą się potrzebne natychmiast po wejściu na górę. Inne, mniejsze narzędzia, włożymy do kieszeni – dzięki nim spodnie opadną nam na kostki podczas manewrów na ostatnim szczeblu drabiny. Narzędzia za duże do kieszeni ale nie mieszczące się już na pasie, układamy na półeczce na szczecie drabinki, skąd będą mogły spaść, kiedy po nie sięgniemy. Przy okazji spadania na pewno trafią w mały palec u nogi. Zaś drobiazgi w rodzaju gwoździ czy drobnych wkrętów trzymamy w ustach i połykamy, ile razy wydarzy się cokolwiek – w ten sposób uzupełnimy niedobory żelaza w organizmie.

Wkrętów, gwoździ i nakrętek zawsze będzie za mało pod ręką – na to nie nie wynaleziono jeszcze sposobu, trzeba się pogodzić z tym smutnym faktem i schodzić po nowe mniej więcej co trzy minuty. Uwaga! Jeśli przyjdzie nam do głowy pomysł wzięcia na górę całej paczki – mamy gwarantowane strącenie jej na podłogę i zbieranie z zakamarków remontowych. Śrubki nigdy nie zostaną w jednym miejscu, tylko rozproszą się niczym odłamki bomby po Stalingradzie.

Dzięki takiemu rozmieszczeniu niezbędnych narzędzi przy każdej operacji pod sufitem będziemy zeskakiwać z drabinki po coś i wracać na górę a koniec pracy nastąpi po czasie mniej więcej ośmiokrotnie dłuższym od zaplanowanego, niezależnie od tego, jaki zapas czasu przeznaczymy na pracę. Ale kiedy nastąpi – napełni nas szczęściem.

Mając tego świadomość do każdego remontu z użyciem drabinki możemy przystąpić we właściwym nastroju czyli mniej więcej tak, jak Ludwik XVI do gilotyny: wiemy, co nastąpi ale pamiętamy, że już za późno na zapobieganie.

Zdarza się jednak coś, co urozmaici nam pracę w sposób nieoczekiwany.

Podczas jednego z tych remontów przygotowałem się szczególnie starannie: skrzyneczki z narzędziami i materiałami ustawiłem przy drabinie ale nie za blisko, ponieważ w nagłych wypadkach człowiek (tzn. ja) zawsze staje bosą nogą w środek skrzynki pełnej sterczących kleszczy i kombinerek.

Jednak przed przeznaczeniem nie ma ucieczki – mniej więcej po półgodzinie pracy zauważyłem, że nie mam narzędzi, których potrzebuję – ani na górze ani na dole. Przez następne trzy kwadranse ratowała mnie Ilonka przynosząc to i owo z drugiej skrzynki ale te przyniesione rzeczy też wyparowały.

Zwołaliśmy naradę sztabową pod drabinką. Burza mózgów wykluczyła halucynacje – ja mogłem zapomnieć, gdzie coś kładę, ale oboje nie mogliśmy zapomnieć tego samego tak samo. No i narzędzi brakowało w skrzynce.

Niestety na tym skończyły się sukcesy naszej narady. Zamiast młotka wziąłem odważnik od zabytkowej wagi po babcinym sklepie. I byłbym dokończył pracę wbijając gwoździe odważnikiem a wkręty wkręcając nożem stołowym, gdybym nie zauważył Nanusi idącej charakterystycznym kroczkiem przez środek pokoju w stronę jej łóżeczka. Taki krok miał Kaźmirz Pawlak, gdy spacerował z pastowanym kabanem po lesie, dlatego czym prędzej zawołałem Ilonkę i przeprowadziliśmy niewielkie śledztwo. Nanusia, jak się okazało, trzymała w zębach małe kombinerki, które za wszelką cenę próbowała zasłonić.

– Piesek, chodź no tu…

Z miną głuchego przyspieszyła w stronę łóżeczka.

Sięgnąłem po kocie smaczki zapomniane wysoko na kredensie.

Na znajomy grzechot zapomniała o wszystkim i odwróciła się w moją stronę prezentując łup. Zlazłem z drabiny, zagrzechotałem kocim pudełkiem. Upuściła narzędzie i przyleciała do mnie z wyrazem niebywałej inteligencji i wierności w orzechowych oczkach.

Ilonka tymczasem zajrzała do psiego legowiska.

– Nanusia, co to jest?

Piesek zorientował się, że padł ofiarą podstępu, podbiegł gryząc koci smaczek, wskoczył do łóżeczka i wywrócił się do góry łapkami.

– Ja tu jestem! Zobaczcie mój brzuszek! Ładny, prawda?

– Nie pytam cię o brzuszek. Co tam jest pod brzuszkiem?

– Moje plecki.

– A pod nimi?

– Futerko? – powiedziała niepewna, czy to zaspokoi naszą ciekawość.

– Zabierz na chwile to futerko razem z brzuszkiem. Musimy zajrzeć do twojego łóżeczka.

– Ale tam są same potrzebne rzeczy, zresztą tam nic nie ma.
– Chętnie popatrzę na nic, to będzie miła odmiana. Zazwyczaj jak zaglądam, to widzę coś.

– Ale co będziesz patrzył, skoro tam nic nie ma? Przecież nic nie zobaczysz.

– No nie wiem. Mogę nic nie zobaczyć, mogę obejrzeć nic albo zobaczyć coś. A to już brzmi ciekawie.

– Eeee, tam, ciekawie – grała na zwłokę.

– Złaź. – wydałem jasne i dobrze znane polecenie. Zlazła.

W łóżeczku, wciśnięte między boczne poduszki, leżały sobie: trzy śrubokręty różnej wielkości, w tym dwa lekko obgryzione, dwa małe młotki, jeden duży, kombinerki – 4 sztuki, dwa nadgryzione i wysypane pudełka wkrętów do gipsokartonu, dwie nieobgryzione miarki zwijane: moja i Ilonki, o które pokłóciliśmy się, bo kupiliśmy osobne właśnie po to, żeby sobie ich nie podbierać a także spora, acz nieokreślona ilość stolarskich ołówków zamienionych na drzazgi. Ołówki te kupiłem przed remontem – na wszelki wypadek całą paczkę – wiedziałem bowiem, że w krytycznym momencie (czyli zawsze) będę oznaczał różności palcem na ścianie, o ile nie przygotuję się odpowiednio.

Zabraliśmy psinie i narzędzia i szczątki po nich.

Nana patrzyła długo, jak układam młotki w skrzynce:

– To czym mam pracować, jak się koty zepsują?

Kategorie
Fotografia

Wiosna jak nie wiem co.

Dzisiaj leje. Pies mi się z lekka rozpuścił od tej wody – jak dziadowski bicz, odmawia pójścia na spacer. Zaoszczędziłem w ten sposób pół godziny (przez drugie pół wyciągałem Nanę chociaż na chwilę) i mogę objawić prawdę: Wiosna przylazła i do nas, co można poznać po przebiśniegach. O ile w ogródkach kwitną od dawna, o tyle w stanie dzikim znalazłem je dopiero teraz. Nie jestem pewien, czy na Toniach występują naturalnie, czy też ktoś je tam wyrzucił ale na pewno od trzech lat rosną tam na dziko, więc można po nich poznawać wiosnę.

No i zakwitły, zatem jest. Przy okazji ogłaszam ważny wiosenny komunikat: jeśli ktoś zobaczy na Toniach słabo ogolonego posiwiałego gościa zasuwającego na bosaka przez strumień – niech nie popełni błędu! To nie Wiosna! To ja!

 

Kategorie
Zwierzaki

Pisane psem i kotem – Nanułkowa Agencja Prasowa

Puma była niezadowolona. I nie wolno mylić tego z jej zwykłym ironiczno-pogardliwym stosunkiem do dwunożnych. Każdy kot wie, ze ludzie rozumieją tylko dwie kocie postawy: żarliwą namiętność i niezadowolenie, dlatego częstowanie ich jednym albo drugim to po prostu sposób zarządzania. W tym natomiast wypadku Puma BYŁA niezadowolona a to znacznie poważniejsza sprawa.
Przeszła po gazetach, pogrzebała w nich łapką, wyjrzała przez okno. Właśnie tam, za oknem leżało sobie spokojnie całe źródło jej niezadowolenia – czyli świat. Pumiasta nie zamierzała wychodzić mu naprzeciw, to za bardzo ją stresowało. Wolała zarządzanie swoim niewielkim kawałkiem rzeczywistości – domem, parką ludzi hodowlanych, psem i kotem… no, tym ostatnim nie umiała zarządzać. Taro wymykał się jakikolwiek próbom uporządkowania a do tego co chwilę właził na głowę. I obicie nosa wcale go nie uspokajało. Zamykał oczy i właził dalej. Cały facet. Ale taki powinien być kocur i Puma nie miała do niego żalu. Gdyby przestał – martwiłaby się, że już mu się nie podoba. A tak – tłukła go, uciekała i miała wszelkie inne powody do zadowolenia.
Niezależnie od tego, ilu trosk przysparzało jej dbanie o swoją posiadłość, Puma gniewała się na świat i to całkiem poważnie. A to głównie dlatego, że świat nie  spełniał jej oczekiwań – aby zrozumieć powagę problemu, trzeba wiedzieć, czego Puma oczekuje od świata, przynajmniej tego poza jej osobistą własnością: otóż świat miał się trzymać z dala od Pumy i dostarczać jej ciekawych informacji o sobie, aby utwierdzać ją w przekonaniu, że postępuje najlepiej, jak można. Tymczasem ten wredny świat zachowywał się tak, jakby Puma dla niego nie istniała, a do tego dostarczał informacji niskiej klasy.

Puma z niesmakiem strąciła książkę ze stolika. Nie dość, że stara, to jeszcze o ludziach. Zajrzała na półkę – same książki. OK, można na nich przyjemnie posiedzieć, ale nie na półce, którą od kolejnej półki dzielą cztery centymetry. Ludzie złośliwie zabrali wszystkie drobiazgi i nie mogła nawet niczego zrzucić, żeby ich ukarać za brak przestrzeni pumowej. Przeszła dostojnie do fotela. Obejrzała gazety leżące obok.
Pogrzebała w nich łapką, przewróciła kilka stron, poczytała to i owo. Pożałowania godne. Naprawdę, informacje ze świata osiągnęły dno zupełne. Nawet nie chodzi o treść, tylko o przydatność. Co porządny kot ma zrobić z „niezwykle ważną” wieścią, że ta spotkała się z tym ale nic z tego nie wyszło, bo i tak wybrali innego. Albo, że on znowu coś powiedział. Ma gębę to i mówi, ludzie ciągle gadają. Co z tego? Ten bywał a tamten nie przybył, za to ów się pojawił i powiedział, co wiedział. No i co z tego wynika?
To nie są informacje przydatne do czegokolwiek. Śmieć informacyjny, szum i zawracanie ogona.
Aby odegrać się na świecie nie podeszła do okna i nie zaszczyciła go swoim widokiem.
– Masz za swoje – pomyślała – ale cię załatwiłam!
Świat najwyraźniej odczuł ten cios boleśnie, bo zareagował.
Na ulicy rozległo się znajome zianie i odgłos pazurków na betonie. Potem pisk domofonu. Kicia przeszła do drzwi przedpokoju, usiadła owijając się ogonkiem i czekała na ciąg dalszy. Jakoż i nastąpił: otworzyły się drzwi, przyszli ludzie ale przede wszystkim wtarabaniła się Nana, która psim zwyczajem każdą odrobinkę uwagi wypełniła swoim entuzjazmem. Wylizała uszy Tarotka, wtryniła nos pod ogon Pumci i na wszelkie inne sposoby:
1. ustaliła, że w domu nadal są właściwe koty
2. pokazała, że o nich pamięta
3. wyraziła swoją radość z Kota, co jak najbardziej należy do dobrego tonu.
Po wykonaniu wszystkich tych czynności usiadła na dywanie i czekała, aż ludzie zdejmą jej obrożę i dadzą coś na zamknięcie spaceru. A to oznaczało, że czas na serwis informacyjny.
Puma podeszła powoli, żeby nie spłoszyć psa, wsadziła nos w futro i pogrążyła się w lekturze.
Wiadomości tylko pozornie nie maiły większego znaczenia – jednak dla Kota układały się w sensowną całość.
Boni nadal lizała jak popadnie i biegała bardzo szybko. Co oznacza, że nie należy schodzić z półki, jeśli ją słychać na schodach. Na terenie Wielkiej Pumowej Wyprawy wciąż jest mokro, zimno z mnóstwem trawy i wrażeń – czyli wszystkie powody do nieodbywania wypraw pozostają w mocy. Miśka śmierdzi weterynarzem – po co ona w ogóle bywa w takich miejscach? Psy są dziwaczne…

Pogoda w normie – wiatr, sucho a czasami mokro, trochę słońca – co i dobrze, bo czas już wystawić futerko przez okno. Poza tym Miśka i Nana spotkały się z Roksą, której Miśka nie lubi a Nana jeszcze nie wie… ta wiadomość zasługuje na rozważenie podczas którejś drzemki.
Nana dostała smaczka a Puma zamyśliła się nad natłokiem newsów.
Taaaak… nie ma co liczyć na porządny serwis prasowy ze świata. Czasy mamy takie, że wierzyć można tylko psu, bo tylko pies przynosi wartościowe informacje!

Kategorie
Fotografia

Sztuka tropienia czegoś

Ostatnio lało, więc postanowiłem powspominać odległe czasy, czyli ostatni spacer z Naną.

Lód i słońce dają sporo okazji do zabawy, zwłaszcza za miastem. Na dobrą sprawę zwykłe ustawienie się pod światło daje nam połowę szans na ciekawe zdjęcie (dla niewtajemniczonych: połowa szans oznacza WYJDZIE ALBO NIE WYJDZIE).

Oczywiście dobrze jest mieć jakiś egzotyczny temat. Ideałem byłoby złapanie Aliena na łysym niedźwiedziu pożerającego jakąś celebrytkę, ale trudno wychodzić na spacer z psem tylko dla takich spotkań.

Pozostają nam rzeczy zwykłe:  strumyk, trzciny, drzewa i inne śmieci. Kupa śmieci lub drewna po bliższym zbadaniu może się okazać żeremiem bobrowym ale to też nie jest zbyt częste zjawisko – mimo wszystko na spacerze łatwiej trafić na  żeremie czy tamę niż Kim Kardashian.

O ile zaprzyjaźniony strumyk ma brzegi zryte jak mózg polityka a jego nurt od czasu do czasu przegradza sterta obgryzionego drewna to mam szansę na znalezienie śladów bobra.

Jak się do tego zabrać?
Przedstawiam plan postępowania sprawdzony w praktyce:

Po pierwsze włazimy na lód i idziemy środkiem obserwując brzegi.
Po drugie – ignorujemy trzaski i chrupnięcia pod nogami. Możemy tupać, jeśli mamy ochotę.
Po trzecie – wpadamy do wody akurat na środku strumienia, tam, gdzie woda spiętrzona przez bobry jest głęboka. Jeśli nasza twarz znajdzie się pod wodą – to właśnie wtedy jest czas na obserwację bobrów w naturalnym środowisku.

Po czwarte – wyłazimy na brzeg chlapiąc rozpaczliwie na wszystkie strony. Nie należy się poddawać – za piątym albo szóstym razem na pewno się uda a długie przebywanie w lodowatej wodzie może być nie zdrowe. Kto nie wierzy, niech zapyta pasażerów Titanica.
Po piąte – gnamy biegiem do domu lub samochodu (na jedno wychodzi, bo samochód służy do szybkiego powrotu do domu).

Po szóste
– klniemy na czym świat stoi (pomocny będzie tu słownik wulgaryzmów, który każdy Polak powinien mieć pod ręką)
Po siódme – w domu przebieramy się w suche rzeczy i pijemy gorącą herbatę, rum, coś z większą ilością procentów (nie będę nic proponował, bo nie płacą mi za product placement). Czy wypijemy kolejno czy na raz – to bez znaczenia, byle rozgrzewało.

Po ósme – stanowczo porzucamy myśl o fotografowaniu dzikiej przyrody, a jeśli wciąż o tym marzymy – skupmy się lepiej na śledzeniu dzikich płyt chodnikowych pod naszym blokiem oraz kaczek dziennikarskich.

Kategorie
Fotografia

Przedwiośnie fotograficzne czyli co robić, kiedy nie ma co robić?

Pies dość skutecznie wyznacza mój krąg zainteresowań fotograficznych – raczej nie zrobię psychologicznego portretu tam,
gdzie Nanusia lubi łazić i taplać się w błocie. Muszę brać to, co dają czyli zainteresować się wyciskaniem czegoś z tematów, z których już raz wszystko wycisnąłem.
Czasami nie ma wyjścia i łapię w szkiełko rzeczy, które mi się nie podobają, jak na przykład budowę osiedla na terenie podmokłych łąk. Cóż – „Ufajcie memu szkiełku i oku, nic tu nie widzę dookoła” – tyle, że oko i szkiełko jest właśnie po to, aby coś zobaczyć.

Pogodę też mam taką, jaka się trafi. Dzisiaj wiało. Chmury zasuwały po niebie na zmianę ze słoneczkiem, deszcz padał i przestawał, zanim włączyłem wycieraczki w samochodzie albo zanim włożyłem czapkę… a światło do zdjęć było dosyć efektowne. Co niniejszym wykorzystałem, chociaż wolę w takich warunkach fotografować port rybacki w Jastarni.  Ale jak jest dobre światło to i dźwig na niechcianej budowie dobrze wygląda. 

 

Nana uważa, ze taka pogoda jest super, bo pies nie musi ruszać łapami, żeby czuć pęd powietrza na nosie.

Poza tym okazało się, że nad Sudołem gospodaruje kolejna bobrowa rodzinka. Powstały nowe tamy, podniósł się poziom strumieni i przybyło kolorowych kaczek na rozlewiskach.

Spotkałem też panią, która twierdzi, że bobry to szkodniki. Nie przekonał jej argument, że regulują poziom wód w okolicy, a tworząc mokradła mają znaczący wpływ na lokalny klimat – pani zakrzyczała mnie, twierdząc, że ona się zna, bo jest w podstawówce nauczycielką przyrody. Niech wszyscy święci mają w opiece jej uczniów – niezłego bełta w głowach zrobi im ktoś, kto idąc po ostoi zwierząt wodnych widzi tam tylko brudne błoto.

Ale jest nadzieja – otóż pani powiedziała też, że bobry są szkodnikami, bo rolnicy tak mówią. Jako wnuk iluś-tam pokoleń rolników wiem, że szanujący się gospodarz uważa za szkodnika wszystko, co wlezie na jego pole i nie należy do niego – zatem może i ta pani nauczycielka (która spacerowała po czyjejś łące) zostanie zaliczona do grona szkodników wraz z bobrami, pogoniona przy użyciu wideł i znajdzie schronienie w bobrowym żeremiu. Trzeba mieć nadzieję. 

Póki co kusi mnie okropnie wycieczka po strumieniu.
Prawdę mówiąc zaliczyłem coś w tym rodzaju – grunt był tak miękki, że osiadł pod moim cielskiem na przeprawie i utknąłem po kolana. Przez chwilę poczułem się jak Bear Grylls…

ps. Dzisiaj wciąż odbieram komunikaty w stylu: „w miejscowości X piździ jak w kieleckim”. Jako gość wychowany na Kielecczyźnie czuję się w obowiązku wyjaśnić: takie stwierdzenia są wytworem ignorancji. Tamże nie piździ bardziej niż w innych rejonach Polski, zaś użytkownicy tej magicznej formuły nie wiedzą, iż  przysłowie brzmi: „piździ jak w kieleckim dworcu”. Wzięło się to stąd, że dosyć ruchliwy kielecki dworzec miał maleńki po-carski budynek z mikropoczekalnią, a do tego od zachodu dochodziło się do niego nad torami bardzo wysoką kładką o długości około stu metrów. Ten, kto wykonał taki spacerek w wietrzny dzień miał powody do narzekania a poczekalnia dworcowa nie poprawiała humoru. W latach 60-tych XX wieku stary dworzec zastąpiono dużym modernistycznym budynkiem z podziemnymi przejściami zaś pod koniec lat 70-tych zburzono kładkę. Obecnie w Kieleckiem już nie piździ – przeniosło się na parking nad Dworcem Kraków Główny Osobowy.

Kategorie
Fotografia Zwierzaki

Psie portrety – cz. 3 – czas

Czas mija a pies rośnie. Na początku jest to małe słodkie stworzenie, które wszyscy tulą i głaszczą. Potem jest to takie coś, co jeszcze nie jest małe ale duże też nie za bardzo ale na pewno inne niż wtedy, kiedy się je wzięło do domu.

A potem ni z tego ni z owego wyrasta na psa.

I to psa z pełnią psich możliwości, takich jak zdolność do biegania w kółko przez cały dzień czy zamiany w trociny wszystkiego co wlezie w zęby…

Czas jest bezlitosny, skoro zmienia szczeniaczki w dorosłe psy.

Kategorie
Fotografia

Trzy razy to samo

 

Walczę z mechanizmami WordPressa i swoją niekompetencją, a do wypróbowania mechanizmu strony potrzebuję napisać coś… cokolwiek… nie musi być z sensem, byle było.
Z drugiej strony – tyle jest w sieci tekstów bez sensu, że szkoda czasu na ich rozmnażanie.
I skoro tak sobie myślałem o czasie to przypomniał mi się dzisiejszy spacer z psem i zdjęcie tego samego drzewka, które fotografuję od kilku lat.
Spacery z Nanusią mają swoje prawa, jednym z nich jest to, że łazi się tam, gdzie jest coś ciekawego dla psa, żeby się wybiegał, a fotograf musi zadowolić się psimi wyborami. A zatem: trzy razy to samo, z różnych pór roku i dnia, robionych bez oglądania poprzednich fotek i bez wybierania tego samego miejsca. Po prostu za każdym razem wybierałem najlepszą kompozycję do obrazka… i po fakcie okazywało się, że prawie co do metra stawałem w tym samym punkcie, najwyżej zmieniałem ogniskową obiektywu.