Kategorie
Historia i kultura Ilustracja

Chimera nr 1 – Syrena Raf Koralowych

 Chimera znana z mitologii greckiej miała ciało kozy, ogon węża, głowę lwa i wbudowane urządzenie zapalające – ziała ogniem, o czym atakujący ją wojownicy dowiadywali się na moment przed śmiercią.
Przeszła do mitologii jako symbol stworzenia niemożliwego – biolodzy do dziś nazywają jej imieniem organizmy mające dwa rodzaje DNA.
Jednakże wyobraźnia ludzka to nie biologia, tu wszystko może się wydarzyć.
Wyobraźnia ludzka jest chimeryczna.
Nie da się ukryć, że ja jestem człowiekiem, co wystarczy za usprawiedliwienie dla tworzenia w wyobraźni różnego rodzaju hybryd – w ten sposób narodził się pomysł cyklu pod zbiorczym tytułem „Chimery”.
Wszelkiego rodzaju eksperymenty artystyczne mają na celu sprawdzenie, co się wydarzy? Co zrobi na nas wrażenie?
Pewnego dnia pomyślałem sobie, że syrena – pół-kobieta, pół-ryba to także pewien rodzaj chimery międzygatunkowej. Pytanie brzmi: jak mogłaby wyglądać? Czy byłaby kolorowa, niczym ryby z rafy koralowej? Czy byłaby szczupła niczym lekkoatletki, czy też przeciwnie: przypominałaby stworzenia ograniczające straty ciepła przy pomocy tkanki tłuszczowej, takie jak foki, wieloryby czy manaty (zresztą nazywane przecież syrenami)?
Wyobraźnia raz popędzona w tym kierunku zaczęła podsuwać mi coraz dziwniejsze zestawienia i kształty. Na początek postanowiłem zestawić precyzyjny rysunek brązowym tuszem z suchą pastelą dostarczającą świetlistych i jaskrawych kolorów na szarym kartonie.
Ale wybór techniki to pierwszy krok, prawdziwym wyzwaniem jest wybór przedmiotu.
Jak wygląda syrena dzisiaj? Grecka była pół-ptakiem pół-kobietą, rzymska przypominała syrenkę warszawską. Na szczęście nie muszę się ograniczać tradycją, gdyż nie jestem ani Rzymianinem, ani Grekiem ani nawet warszawiakiem…
Mogłem bez skrępowania tworzyć własną wersję – o dowolnym stopniu dosłowności.
Ręka jest poniekąd firmowym znakiem istot człekokształtnych ale czy ręce syreny powinny przypominać nasze – dostosowane do pracy – czy też raczej zwierzęce dostosowane do chwytania ofiar? Jaką głowę powinna mieć syrena? Nie oszukujmy się – uwodzicielska twarzyczka przydaje się syrenie do polowania na żeglarzy stęsknionych za towarzystwem, nie na ryby. W czasach potężnych stalowych statków syreny z kobiecą głową wyginęły z głodu z powodu nie zauważania ich kusicielskich walorów przez potencjalne ofiary. Przetrwać mogły tylko i wyłącznie te, które dietę oparły na bardziej dostępnych stworzeniach morskich niż marynarze i turyści. Poza tym głowa wyposażona w potężny dziób wcale nie wyklucza polowania na brzegu – po prostu plażowicza trzeba porwać zamiast skusić. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że współczesna syrena winna mieć głowę odmienną od mitycznego wzorca.
Współczesnej syrenie przydałyby się również pułapki świetlne takie, jakie mają ryby głębinowe – ostatecznie coś się może złapać i na taką wędkę…
Powstanie jeszcze wiele syren i chimer.
Ten pomysł kusi mnie niczym syreni śpiew.

Kategorie
Historia i kultura Ilustracja

Obraz, symbole, znaczenia – czyli dzień dzisiejszy w kreskach.

Skąd taki dziwaczny obraz? Może wyssany z palca….
Ale bardziej odpowiada mi wyjaśnienie pewnego przedwojennego sierżanta, który miał wprowadzić uczniów gimnazjum w tajniki praktycznej wiedzy wojskowej starego frontowca. Nie miał podręcznika, regulaminu ani nawet kartki, zatem zapowiedział: Będę teraz mówił z niczego czyli z głowy.

Mamy symbol wypełniony… innymi symbolami i uzupełniony hasłem łacińskim. I co z tego? Skąd to się wzięło?

Ano bardzo dawno temu Konstantynowi przyśnił się krzyż i płonący napis POD TYM ZNAKIEM ZWYCIĘŻYSZ, co po łacinie brzmiało IN HOC SIGNO VINCES. Sny można traktować rozmaicie ale w krytycznych momentach kariery przejmujemy się nimi bardziej niż w innych… a Konstantyn szykował się do ostatecznej bitwy o panowanie w Cesarstwie, toteż następnego dnia kazał wykonać sztandary z wyobrażeniem krzyża i ruszył do bitwy ze swoim konkurentem.

Bitwę wygrał. Omen ze snu okazał się dobrym znakiem – zatem Konstantyn zakończył kilkusetletnią tradycję prześladowania chrześcijan.

Ten moment i hasło IN HOC SIGNO VINCES pozostał  swego rodzaju mitem założycielskim kościołów chrześcijańskich. Od tej pory chrześcijaństwo stało się uznawaną i społecznie akceptowalną religią, co wkrótce zaowocowało uporządkowaniem organizacyjnym, łączeniem się gmin chrześcijańskich w bardziej zwarte struktury a dzięki samemu Konstantynowi i również zupełnie poważną pozycją polityczną.

Nie mamy możliwości sprawdzenia, co rzeczywiście przyśniło się Konstantynowi. Czy nie była to tylko bajka opowiedziana w celu zmobilizowania swoich żołnierzy (bo historia zna takie wypadki) czy też autentyczny proroczy sen?Nie dowiemy się też co zrobiłby Konstantyn, gdyby przegrał bitwę pod mostem mulwijskim. Z pewnością chrześcijanie pożałowaliby bardzo przegranej… jako, że zwycięski przeciwnik Konstantyna nie darowałby im krzyża na sztandarach konkurenta a pokonany – nieskutecznego wstawiennictwa u Boga.

Tak czy inaczej hasło IN HOC SIGNO VINCES stało się czymś w rodzaju wzoru mitu założycielskiego w ogóle.

Czy może być lepsze motto organizacji, które poważnie podchodzą do swoich planów na przyszłość?

Pozostaje jednak kilka innych pytań, na przykład pytanie o symbol? Czym jest? Co znaczy? Jak działa? Ile ma wspólnego z mitem założycielskim?

Możemy sobie malować bardzo różne znaczki ale to, co one naprawdę znaczą, zależy przede wszystkim od tego, jakie znaczenie im przypiszemy MY, LUDZIE. Co z tym znaczeniem zrobimy dalej? Ile jesteśmy gotowi poświęcić w imię symbolu? Jakie znaczenie włożymy do znaku?

W praktyce: skoro za znak Polski Walczącej ludzie umierali, to nie jest on byle czym. Szacunek dla bohaterów nakazywałby nie używać ich znaku do spraw małych lub wręcz podejrzanych – w przeciwnym wypadku z ważnego symbolu zrobi się sposób zapaćkania murów. Dewaluacja w symbolach działa podobnie jak w finansach… A może nawet jeszcze łatwiej, gdyż symbole mają wartość czysto umowną, zaś na straży wartości monet i banknotów stoją jakieś instytucje.

Bardzo łatwo możemy zauważyć, że symbole bywają zawłaszczane przez ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z ich pierwotną i szanowaną treścią.

Zazwyczaj poprzez używanie jakiegoś czcigodnego symbolu łajdacy chcą skuteczniej oszukać postronnych a sobie dodać znaczenia…

Taką dewaluację symbolu możemy zaobserwować na przykładzie swastyki, która pierwotnie była prastarym symbolem ognia, życia i zwycięstwa używanym już w bardzo-bardzo-bardzo starożytnych Indiach.

Tymczasem swastyka została przejęta przez hitlerowców, którzy uznali że jest to symbol germański – albowiem im się Ariowie poplątali z Germanami. Faszyści nigdy nie grzeszyli wykształceniem, rozumem, czy wiedzą o dziejach kultury… za to lubili przemoc. W efekcie swastyka stała się przede wszystkim symbolem przemocy i faszyzmu – po prostu dlatego, że pod tym znakiem zamordowano wielu ludzi.

Spróbujmy oderwać symbol od znaczenia i historii jego znaczeń.

Swastyka jako taka nie znaczy nic: nie jest ani ogniem, ani zwycięstwem, ani ludobójstwem, ani morderstwem… jest niczym – tylko paroma kreskami namazanymi na jakiejś kontrastowej powierzchni.

A jednak potrafiła wywołać nerwowe reakcje u moich dziadków nawet wtedy, gdy przypadkiem zobaczyli w telewizji przygody kapitana Klossa.

Jeśli przyjrzymy się działaniom wszystkich współczesnych naśladowców faszyzmu – zauważymy, że potrafią równocześnie głosić jakieś wartości i czynnie je zwalczać.

Charakterystyczną cechą faszystów jest to, że ogłaszają się konserwatystami i obrońcami pradawnych tradycji a równocześnie niszczą wszystko, co jest jakąkolwiek tradycją i jej fundamentem. Ogłaszają się konserwatystami, ale głównie po to żeby wprowadzić swoją własną faszystowską rewolucję. Konserwatysta-rewolucjonista? Toż to oksymoron…

Faszyści chętnie ogłaszają się obrońcami przed lewicą… ale zawsze zaczynają od wysiłków na rzecz likwidacji lub przynajmniej marginalizacji parlamentu, czyli jedynego porządku politycznego, w którym może istnieć podział na lewicę i prawicę a do tego jakoś tak świetnie dogadywali się ze stalinowskim reżimem, który do dzisiaj ogłaszają symbolem lewicowości..

Faszyści określają się sami i bywają określani przez przeciwników jako skrajna prawica… ale ze wszystkich sił niszczą etos, do którego prawica się przyznaje. Przyjrzyjmy się frankistowskiej Hiszpanii czy III Rzeszy… gdzie tam było miejsce na Boga, Honor czy Ojczyznę? Kapłani mogli tylko służyć wodzowi… honor nie był tym, co określają stare tradycje ale podległością wobec wodza i tym, co on ogłosił za honorowe, a ojczyzny faszystów na ogół mocno ucierpiały wskutek ich wojen z resztą świata oraz szeroko demonstrowane głupoty. Zamiast trójki pojęć wyznaczających to, co prawicowe – faszyści mają tylko jedno: WÓDZ I JEGO WIDZIMISIĘ, TRAFIAJĄCE W ZAPOTRZEBOWANIE JEGO WIERNYCH.

Jeśli się na zastanowić nad historią faszyzmu – takiego zwykłego, codziennego; takiego, który rozwija się bez szybkiego przegrania wojny z całym światem… zgodnie z własną logiką… nie zostaje zakończony przez siły zewnętrzne… to można zauważyć różne ciekawe rzeczy.

Przede wszystkim łatwo zauważyć, że faszyści zaczynają od zniszczenia wszystkiego a potem zupełnie nie wiedzą, co robić dalej. Towarzysze partyjni Hitlera dostawali lukratywne stanowiska, ale popisywali się na nich niekompetencją lub korzystali ze sztabu bezpartyjnych fachowców.

Na każdym kroku widać, że wierność wobec wodza jest dla faszysty wartością ostateczną a czasami wręcz jedyną… i że ma ona zastąpić umysłową nieporadność.

Stosunek faszystów do głoszonego przez nich systemu wartości najlepiej oddaje stary dowcip: prawdziwy pełnokrwisty Aryjczyk powinien być blondynem jak Hitler, wysokim jak Goebbels, szczupłym jak Goering.

Popłuczyny po hitlerowcach pielęgnujące faszystowskie tradycje zachowują się dokładnie tak samo: gdy media obiegła sprawa tzw. Waffel-SS, okazało się, że czciciele Fuhrera uważają go za wielkiego wodza Polaków i wzór dla naszego narodu. Nie dotarło do nich, co ich idol przeznaczał Polakom.

Można tę faszystowską mentalność nazwać partią piłujących – piłują gałąź, na której siedzą, podcinają korzenie, na których zamierzają rosnąć, niszczą to, czego chcieliby używać.

Do tego ciągle deklarują mnóstwo najlepszych chęci i wkładają w swoje działania mnóstwo emocji i sił… za to świetnie obywają się bez sensu.

Od cesarza zaczynałem, na cesarzu zakończę:

Cesarz Tytus, jeżeli nie udało mu się dokonać czegoś dobrego, mówił DIEM PERDIDI czyli ZMARNOWAŁEM DZIEŃ. Łacińskie słowo perditus oznaczające coś lub kogoś zmarnowanego idealnie określa zarówno samych faszystów jak i ich wysiłki dla zbudowania nowego świata.

Przy czym zmarnowanie ludzi w tradycji rzymskiej oznaczało także kogoś niegodziwego, źle wychowanego – Rzymianie przywiązywali wielką wagę do wychowania.

IN HOC SIGNO PERDITI – oznacza po prostu POD TYM ZNAKIEM (SĄ, DZIAŁAJĄ) ZMARNOWANI.

Kategorie
Ilustracja

Żar-ptak czyli indykator

Jak już wspomniałem – coś mnie ścisnęło za gardło i trzyma na tyle skutecznie, że niewiele mogę robić. Mimo to coś jednak postanowiłem zrobić. A mianowicie zachciało mi się namalować Su-27. To takie latające monstrum o rozmiarach bombowca strategicznego z czasów II wojny światowej i manewrowości porównywalnej z ważką.
Uważam, że jest to jeden z najbardziej drapieżnie wyglądających samolotów współczesnych a jego kształt od dawna mi chodzi po głowie.

No i wziąłem się do rysowania a efekt widać z boku.

Słowo daję – jeszcze na etapie ołówka był samolotem ale mnie trochę poniosło jak wziąłem piórko.

Nie jest to na szczęście duży obraz i nie grozi mi powieszenie go w Muzeum Narodowym z podpisem „Su-27”, więc jakoś to zniosę.

Niemniej, kiedy skończyłem, zastanowiłem się, co to właściwie jest. Gdzieś po głowie plątał mi się żar-ptak z ruskich baśni, chociaż on nie był aż tak wyliniały. Feniks? Być może ale pod koniec życia. Wreszcie znalazłem.

Otóż parę dni temu zastanawiałem się nad dziejową niesprawiedliwością mowy polskiej, w której jest pokrowiec ale nie ma pokońca. Wraz z grupką chętnych postanowiliśmy pochylić się nad tą palącą kwestią i wówczas Leszek Zinkow zwrócił mi uwagę na to, że w języku polskim (dzięki, Leszku!) jest wprawdzie PROKURATOR ale nie ma PROKOGUTORA. To poważne zaniedbanie naprowadziło mnie na myśl, że jest też INDYKATOR.

A zatem chyba udało mi się sportretować indykatora w locie.

ps. Dla ciekawych: ja nic nie biorę. Ja tylko rysuję.

 

Kategorie
Ilustracja

Drzewny koszmar

Po paru dniach pracy z licznymi przerwami skończyłem wreszcie „Drzewny koszmar”. Postanowiłem pokazać, jak powstawał… i zamieszczam w tym celu zdjęcia, które robiłem na sztalugach w miarę rysowania.
Przy okazji dementuje pogłoski jakobym zaglądał do głów urzędników Lasów Państwowych w poszukiwaniu inspiracji.