Wybraliśmy się na Pustynię Błędowską. Co prawda byliśmy tam kilka lat wcześniej ale na tej części, która zdążyła zarosnąć… a zachciało nam się zobaczyć tę najbardziej pustynną. Cóż, ona też już trochę zarasta. Ale nie wymagajmy za dużo…
Wybraliśmy się na Pustynię Błędowską. Co prawda byliśmy tam kilka lat wcześniej ale na tej części, która zdążyła zarosnąć… a zachciało nam się zobaczyć tę najbardziej pustynną. Cóż, ona też już trochę zarasta. Ale nie wymagajmy za dużo…
– Tak sobie myślę, że mogłabym być Psem Pustyni. – powiedziała Nanusia przewracając się z boku na bok po piasku.
– Na czym to ma polegać? – podrapałem ją po brzuchu.
– No… Taki Pies Pustyni biega po pustyni… pod wiatr… i w ogóle jest bardzo szybki. Powiewa futerkiem i ogonkiem. I jeszcze goni te wszystkie takie, co uciekają po piasku. – wyjaśniła wystawiając się z lubością do słońca.
– Acha. – część się zgadzała z działalnością Nanusi w ciągu ostatniego kwadransa, z takimi nieistotnymi różnicami, jak to, że „szybki” oznacza raczej bieganie ze wszystkich sił niż jakieś wielkie prędkości… a po piasku nic szczególnego nie uciekało. Rozejrzałem się po Pustyni Błędowskiej. Była trochę bardziej mokra niż inne pustynie i zdecydowanie bardziej zarośnięta. Za to Przemsza, która powinna płynąć przez środek, chwilowo wyschła. Ale to drobiazgi, które nie przeszkadzały ani nam ani psu.
– Ale wiesz, że Pies Pustyni biega z Arabem?
– Przecież możesz zostać Arabem? – popatrzyła na mnie z nadzieją.
Pokiwałem głową twierdząco. Na jej potrzeby wystarczyło, że potwierdzę… Nieprzekraczalne dla ludzi różnice nie miały większego znaczenia dla psiny. Niemniej… należało wspomnieć jeszcze o czymś ważnym.
– Nanusiu, Arab jeździ na koniu.
Aż ją poderwało.
Panicznie bała się koni od pierwszego spotkania.
– A nie może na czymś innym? – oblizała nerwowo nosek.
Naturalnie, prawdziwy Arab coraz częściej jeździ toyotą, ale nie mam nic podobnego. W dodatku toyota kłóci się z tradycją pustynną tak samo, jak cały ja.
– Może jeszcze jechać na wielbłądzie.
Wielbłąd budził u niej jeszcze gorsze skojarzenia. Oblizała nos ponownie, popatrzyła mi w oczy przez chwilę a potem z wyrazem intensywnego zamyślenia na mordce położyła się na piasku. Machnęła ogonkiem.
– Czy nic się nie da z tym zrobić?
– No… możesz być Nieprofesjonalnym Psem Pustyni.
– To znaczy wolniejszym?
– To znaczy: bez Araba, konia, wielbłąda, tylko na tej pustyni i mniej więcej dwa razy do roku.
– Może być. – ucieszyła się i z radości zaczęła kopać dołek.
No i właśnie o to chodzi, żeby na wakacjach robić, ile można, gdzie się da i z maksymalnym zadowoleniem, czy nie tak?
Green-destroyersi, którzy w ramach sabotażu dostali się do krakowskiej Zieleni Miejskiej i wycinają wszelką trawę do suchej gleby (żeby podczas letnich upałów nie zatrzymywała wilgoci, bo byłoby chłodniej) podsunęli mi i Magdzie taki pomysł na wierszyk:
Powieki wsparte na zapałkach…
O kawę piszczy mój krwioobieg.
Topi się lodów mała gałka
nim ją doniesie do ust człowiek.
Pies się roztapia na asfalcie
A asfalt płynie niczym rzeka.
Synoptyk zapowiada deszcze.
Czekam. Nie mogę się doczekać.
Szedłem po lody gdzieś do sklepu
i dojść nie mogę już od rana.
Przede mną Arab na wielbłądzie.
Imigrant? Nie – fatamorgana.
Pustynny wiatr gryzącym pyłem
wtłacza mi w gardło krzyk o treści
dość natarczywej i niemiłej:
KTO TO WYMYŚLIŁ: LATO W MIEŚCIE?