Historia Lisi (albo Gremlisi) pokazuje sporo zjawisk typowych dla naszych polskich obyczajów.
Ostatniego dnia przez powrotem z urlopu całkiem przypadkowo pojechaliśmy do Choczewa – do najbliższego bankomatu w okolicy. Mieliśmy jechać dzień wcześniej i wówczas nic by się nie wydarzyło. Ale wtedy zostawiliśmy Nanusię w domku z Konradem i Sylwią a Nanusia bez nas zaczyna okropnie płakać. Po przejechaniu paru kilometrów dostaliśmy telefon od Sylwii – w tle rozmowy słychać było wielka psią rozpacz wydobywającą się na całe gardło: Nanusia przeciągle wyła, jak zawsze wtedy, kiedy zostawimy ją poza domem pod czyjąś opieką. Nie było rady, zamiast do bankomatu pojechaliśmy pocieszać psinę.
I dlatego dzień przed wyjazdem musieliśmy zajrzeć do Choczewa – tym razem z naszym pieskiem, który nie chce bez nas spędzać ani chwili wakacji.
Zostawiliśmy samochód na parkingu, ja skoczyłem do banku, Sylwia do sklepu a Ilonka z Naną po prostu siedziały na ławeczce. Kiedy wróciłem, moja Małżonka mocno zdenerwowana pokazała mi psinę po drugiej stronie jezdni.
Najpierw nie zrozumiałem, o co chodzi, uznałem, że to jeszcze jeden wiejski łazik, który wybrał się na wycieczkę. Różnicę zauważyłem po chwili. Wiejskie psy na gigancie na ogół nieźle wiedzą, gdzie i kiedy można wyjść na ulicę i nie oglądają z bliska przechodniów. A ten piesek oglądał ludzi, był mocno zdezorientowany, wybiegał na ulice i w ciągu kilku minut trzy razy uniknął śmierci tylko dlatego, że wolno jadący kierowcy w porę zahamowali. Było kwestią czasu, kiedy następny nie zdąży się zatrzymać, bo nie zobaczy psa z wysokiej kabiny.
Ilonka z Naną i Sylwią poszły śladem psiny, ja skoczyłem do sklepu po coś do jedzenia.
Piesek dawał się karmić, ale z trudem jadł. Miał jakiś problem z łzawieniem oczu i coś nie tak z zębami – gryzienie sprawiało mu ból. W międzyczasie Ilonka zdążyła zadzwonić do lokalnego weterynarza, który ją odesłał do gminy, bo to nie jego sprawa.
W tej sytuacji znalazłem numer do najbliższego schroniska – pod Wejherowem, banalne 45 km od nas i psa. Pani ze schroniska uświadomiła mi, że interweniować może tylko na zgłoszenie z gminy lub policji.
Zadzwoniłem do Urzędu Gminy. Było 10 minut do końca pracy i weekendu. Pewnie dlatego dość szybko zostałem przełączony do stosownego pana. A on chciał się mnie pozbyć równie szybko. Wysłuchał w czym rzecz i oświadczył, że mają taki przepis, że wysyłają kogoś po psa po 24 godzinach od zgłoszenia… co w tym wypadku oznaczało: za dwa dni, w poniedziałek, bo przecież w sobotę i niedzielę nikt palcem nie kiwnie. Naturalnie do tego czasu pies miałby mnóstwo okazji, żeby wpaść pod samochód, czy po prostu wywędrować w pola i przepaść bez śladu ku uldze stosownego urzędnika. Trochę się zagotowałem, ale zapytałem grzecznie o powód tak dziwnego odwlekania sprawy.
– Otóż chodziło o to, że właściciele często szukają psa, więc żeby nie musieli go gonić po schroniskach…
Wyobraziłem sobie właścicieli szukających zgubionego psa – na pewno zaczną od biegania po kilku tysiącach okolicznych hektarów lasów i pół zamiast po prostu wykonać telefon do TOZ. W tym momencie miałem ochotę pogryźć zadowolonego ze swego sprytu urzędnika na cieplutkiej posadce.
Powiedziałem, że pies jest brudny, chudy i na pewno błąka się około tygodnia, jak nie dłużej, więc nie ma sensu zostawianie go samego bez pomocy. Usłyszałem, że takie są przepisy. Miałem ochotę poprosić o pisemną wykładnię tych przepisów z imieniem i nazwiskiem, ale widziałem, że z pobliskiego urzędu gminy właśnie zaczynają wychodzić pracownicy. Wręcz czułem nerwowe przebieranie nogami u mojego rozmówcy. Zapytałem, tylko, na jaki numer wysłać mu zdjęcia pieska, żeby wiedzieli, czego szukać. Usłyszałem:
– Nie ma takiej potrzeby, poradzimy sobie. – Ten jeden facet już sobie poradził ze spławieniem mnie a psa najwyraźniej mógł szlag trafić, miał to gdzieś. Zdusiłem chęć wywiezienia gościa gdzieś za Wołgę lub Jenisej i wyrzucenia z samochodu, żeby sobie poszukał drogi do domu. Postanowiłem jeszcze raz zadzwonić do schroniska.
Odebrała ta sama młoda kobieta. Najwyraźniej przywykła do takich zachowań w gminach. Doradziła mi, żebym zgłosił psa na policję lub do sołtysa, dostał numer zarejestrowanej interwencji i jej podał, wówczas oni już będą mogli się tym zająć… niestety, nie dzisiaj bo ich jedyny samochód interwencyjny jest gdzieś daleko. Na szczęście okazało się, że po uzyskaniu cennego numerka mogę sam przywieźć psa. 90 kilometrów w obie strony – zdarzało mi się przejechać więcej z mniejszym sensem, więc to nie był problem. W razie, gdyby nie udało mi się złapać tej bidy, miałem wysłać zdjęcie i podać miejsce, gdzie go widziałem. To brzmiało z sensem.
Zadzwoniłem na policję – posterunkowy od razu załapał, w czym rzecz, najwyraźniej często zastępował gminnego specjalistę od spychologii. Zarejestrował, podał numerek, podziękował za troskę – a tym ostatnim mnie porządnie zaskoczył. To już nawet nie „co kraj, to obyczaj” tylko „są ludzie i klamki a czasami całe drzwi”.
Przekazałem numerek pani w schronisku i powiedziałem, że zadzwonię, jeśli z łapania nic nie wyjdzie.
W międzyczasie Ilonka, Sylwia i jeszcze jedna pani z dobrym sercem próbowały pieska zawołać do siebie. Do pewnego stopnia pomagała im Nanusia, która nie boczyła się na intruza, tylko zachęcająco merdała ogonkiem. Nie za bardzo im to wyszło, maluch poleciał dalej. Cały czas zastanawialiśmy się, co właściwie zrobić? Czy możemy zaufać nieznanym pracownikom schroniska, ostatecznie od czasu do czasu dochodziły nas wieści o psich umieralniach udających pomoc w celach zarobkowych. Przedstawiciel urzędu gminy nie napełnił nas zaufaniem. Gdyby to był początek urlopu, mielibyśmy tydzień na odpchlenie, podkarmienie i oswojenie z nami – no i pogodzenie Nany z nowym kumplem. Moglibyśmy po prostu wrócić z wakacji z drugim psem, koty miałyby się czym dzielić. Ale jechać 860 km z zaniedbanym (i może chorym) zapchleńcem z trzema kilkudniowymi postojami po drodze, to całkiem inna sprawa, z gatunku karkołomnych. Niemniej, gdyby schronisko okazało się niegodne zaufania, to nie wchodziło w grę zostawienie w Wejherowie.
Uradziliśmy, że Sylwia kupi jakiś ręcznik do owinięcia gościa w razie oporu, a my spróbujemy nie tracić go z oczu i ewentualnie zbliżyć się bardziej. Piesek chyba zorientował się, że jest obiektem polowania, bo poleciał całkiem daleko. Udało się jednak go dogonić – nie miał ochoty wydostawać się poza Choczewo. Nie dał mi się zbliżyć, więc zostawiłem mu kilka przysmaczków na chodniku i wróciłem. Zjadł i poszedł za mną zachowując dystans. Ustaliliśmy, że pójdę po samochód a Ilonka, Sylwia i Nana będą nawiązywać przyjazne stosunki. Kiedy podjechałem – miały już pewne sukcesy: piesek podszedł i pozwolił się głaskać a nawet jadł z ręki. Na mój widok oddalił się nieco ale podszedł do jedzenia na chodniku. Uznaliśmy, że wygląda trochę jak gremlin ze starego filmu, miał spory kołtun pod uchem, łzawiące oczy i inne ślady tułaczki. Bałem się łapania w ręce, nie ze względu na gryzienie, bo toto miało naprawdę małe zęby – ale gdyby zaczął uciekać, to cała akcja byłaby na nic.
Zastosowałem podstęp: kilka smaczków położyłem na chodniku, kilka przy otwartym samochodzie a ostatnie na siedzeniu. Gremlisek zjadł je po kolei, bał się tylko sięgnąć po ten ostatni. Stał przy otwartych zachęcająco drzwiach i oblizywał mordkę. No to wziąłem go pod pachę i wsadziłem do środka zamykając drzwi. W tym momencie przyczajona reszta załogi rzuciła się do wozu… Sylwia wzięła naszego gościa na kolana i otuliła kupionym ręcznikiem, Ilonka pojechała z Naną pod nogami. Co ciekawe, nasza zazdrosna psiucha, która warczy na prawie wszystkich kolegów zajmujących jej połowę tylnej kanapy, tym razem siedziała grzecznie i cichutko na zesłaniu w nogach przedniego siedzenia… Byłoby przyjemnie podejrzewać Nanusię o głębokie współczucie… ale najprawdopodobniej nie przejmowała się konkurencją tak przerażoną, że aż chowającą się Sylwii pod pachą razem z ręcznikiem. Chociaż z drugiej strony Nanusia okazuje sporo współczucia różnym stworzeniom: wystraszonym kotom, psom wracającym od weterynarza itd… Niezbadane są głębie psich uczuć. To jedno jest pewne, że spokój Nany dobrze wpływał na Gremliska i podróż upłynęła nam bez komplikacji.
Schronisko w Dąbrówce pod Wejherowem leży w bardzo przyjemnym miejscu, w niewielkiej dolinie wśród lasów, z daleka od dróg i samochodów, za to w krajobrazie idealnym dla psów i dzieciaków. Na bramie wisiało sporo różnego rodzaju smyczy i obróżek. Jak się potem okazało – dla wolontariuszy wyprowadzających psiaki na spacer, żeby nie grzebać po szafkach. Nadal jednak byliśmy trochę niepewni i liczyliśmy się z tym, że Gremlisek pojedzie z nami przez całą Polskę i kilka gościnnych domów po drodze… Pierwsza wysiadła Nana i starannie obwąchała bramę. Zaraz potem popełniliśmy niewielki błąd – nasz psi gość wyskoczył zanim wzięliśmy jakąś obrożę i biegał sobie swobodnie po polu. Operację pt. Łapanie pieska należało powtórzyć od początku, zapewne z mniejszym poziomem zaufania. Kiedy poszedłem do budyneczku wyglądającego biurowo, okazało się że czekają na nas młodzi ludzie, z którymi rozmawiałem. Wzięli psią puszkę i łyżkę na zachętę. Nana w międzyczasie obwąchiwała się przez płot z jakimś stałym rezydentem. Wtedy nas uderzyło, że nasz strachliwy i niezbyt pewny siebie piesek tutaj nie boi się niczego, chociaż w mieście omija szerokim łukiem wszystkie apteki i gabinety weterynaryjne… Najwyraźniej to miejsce nie pachniało jej psim nieszczęściem. Podeszła do pana ze schroniska i śmiało poczęstowała się konserwą.
Na pytanie, czy to ten piesek odpowiedzieliśmy chóralnie : NIEEEEE! Potem dotarło do nas, że jeśli państwo z Dąbrówki podejrzewali, że próbujemy się pozbyć własnego zwierzaka pod pozorem pomagania, to właśnie Nanusia rozwiała te podejrzenia. Mam wrażenie, że ludzie czasem tak robią…
Gremlisek zjadł najpierw trochę z puszki, potem z łyżki, potem uciekł na próbę złapania… ale kiedy ja podszedłem z łyżką i konserwą, poczęstował się bardzo chętnie i dał złapać na ręce. Zanieśliśmy go do budynku. Okazało się że jest suczką, czego wcześniej nie mogliśmy stwierdzić, bo warunki nie sprzyjały oględzinom. Do dokumentów trafiła zatem jako Lisia a nie Gremlisek. Dostała odpchlacza, więcej jedzenia i trafiła do kojca w budynku dla nowo przybyłych psiaków. A my wróciliśmy do domu.
Okazało się, że zwyczaj wyrzucania psów na wakacje ma się dobrze. Okazało się również, że nawet najmądrzejsze przepisy nie pomogą, jeśli będzie je wykonywał taki fachowiec, jak nieznany mi z nazwiska urzędnik z Choczewa. No ale ktoś go tam posadził i zapewne wiedział, co robi. Okazało się też, że można liczyć na policjantów, który mają roboty dużo, chcą wykonać ją wykonać szybko i na tyle dobrze, żeby nie wracała. Ale na człowieka nie ma reguły i nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi.
Mniej więcej po dwóch tygodniach dostaliśmy z Dąbrówki zdjęcia Lisi po wykąpaniu, odkarmieniu i wygłaskaniu. Zrobiła się naprawdę śliczna i burak, który ją wyrzucił, po prostu nie zasługiwał na takiego uroczego psa.
A dzień przed moimi urodzinami dowiedziałem się, że znalazła dobry dom.
No to w dniu moich urodzin życzymy Lisi wszystkiego najlepszego!