Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy: Dama Tulia

Zgodnie z obietnicą postanowiłem zamieścić coś o kobiecie nieco bardziej typowej… o ile królewska dwórka, córka cenionego starosty jest w jakikolwiek sposób typowa. Z drugiej strony więcej w tym świecie dam niż Bab Bojowych… Pani Tulia zajmuje ważne miejsce w pierwszej części opowieści – zatem należy jej się kawałek prezentacji jak chłopu ziemia – niech mi jej małżonek wybaczy takie porównanie.

Dzień zapowiadał się dobrze, wieczór jeszcze lepiej i Tulia nie zamierzała marnować okazji. Skorzystała z zaproszenia i przyłączyła się do ćwiczeń, naturalnie we własnym stylu.

Rhoud-an zwykle zaczynał trening po przebudzeniu, jednakże tym, co wymagało noszenia zbroi, zajmował się dopiero po solidnym i późnym śniadaniu. O ile zdążyła się zorientować – najwcześniejsza część ćwiczeń obejmowała rzeczy takie jak bieganie, zapasy i tym podobne czynności w odzieniu zbyt lekkim, których oglądanie mogło postawić damę w niezręcznej sytuacji. Dlatego zamiast się śpieszyć i wychodzić razem z nimi – czas do śniadania poświęciła na przygotowanie.

To, co zwykłym mieszkankom miasta zajmowało chwilę, w jej przypadku oznaczało cały szereg poważnych decyzji. Rozmowa z mężem przypomniała jej o bardzo istotnej kwestii: tak jak Tulius czy każdy inny wielki pan stawał się wzorem postępowania i prawa, tak dama chcąc nie chcąc pozostawała wzorem elegancji i stylu. Bezwzględnie identyfikowała się z tym poglądem. Ubieranie się na wycieczkę za miasto w ten sam strój, co na modlitwy w katedrze, byłoby zdecydowanie niestosowne. Nie mogła również włożyć zwykłej codziennej sukni – jakby nie patrzeć: wycieczka to wystąpienie publiczne, przynajmniej na etapie przejazdu przez miasto…

Siedziała na łożu w koszuli i dumała nad złożonym problemem, niemalże zazdroszcząc kobietom, które posiadały jedną suknię na wszystkie okazje. Teraz też zauważyła, że dworskie wycieczki i zabawy na świeżym powietrzu wymagały zupełnie innego stroju – ostatecznie dwórki nie uganiały się z oszczepem po krzakach. Wprawdzie obecny wyjazd niczego takiego nie zapowiadał ale jednak w przyszłości wiele mogło się zdarzyć.

Krótko mówiąc: potrzebowała więcej ubrań.

Przyszłość przyszłością lecz decydować musiała się tu i teraz. Ostatecznie wybrała spodnią suknię z kremowej niebarwionej wełny i ciemnozieloną suknię wierzchnią wykończoną haftami. Warkocze po starannym rozczesaniu i ponownym zapleceniu Janetka jej upięła w coś w rodzaju korony. Przed samym wyjazdem narzuciła na to wszystko nałęczkę a ramiona okryła płaszczem. Wybrała płaszcz z kapturem, podbity futrem… stosowny bardziej na zimę niż na wiosnę, za to bardzo strojny. Kaptur odrzuciła w tył i nie zakrywała głowy – nie w tak piękny dzień. Ukradkowe spojrzenia mężczyzn, które podchwyciła, utwierdziły ją w poczuciu słuszności wyboru.

Tak więc jechała dumnie wyprostowana na białej klaczy obok swojego małżonka w pełnej zbroi, za nimi Mertyn i Hannes, na końcu Pawełek a obok niego Janetka na jucznej kobyłce, z lutnią w futerale przewieszonym przez plecy. Naturalnie obaj żołnierze i giermek także uzbroili się po zęby i Tulia miała asystę, której mogli pozazdrościć wszyscy w okolicy – może poza nielicznymi mieszkańcami królewskiego zamku.

Przedefilowała z orszakiem przez całe miasto, oszczędnie odpowiedziała na pozdrowienia żołnierzy jej ojca w głównej bramie i z zadowoleniem patrzyła, jak woźnice na drodze ustępują miejsca. Pomstowali ale tak, by żaden ze zbrojnych towarzyszących Tulii nie zauważył. Uświadomiła sobie, że jedzie w towarzystwie bardzo przystojnych mężczyzn ale raczej zniechęcających do żartów czy zaczepek. Uznała to za bardzo zabawne.

Na miejscu czekała ją kolejna przyjemna niespodzianka: kiedy rządca wspominał o należącej do domu łące, nie określił wielkości. Pastwisko było naprawdę duże, do tego zaopatrzone w szopkę, w której można było się schować przed deszczem a nawet przenocować, co często robili pasterze. Na miedzy rosło kilka drzewek nieśmiało puszczających pierwsze pąki, a jak się okazało, przylegające do pastwiska rozległe pole również należało do Rhouda-an… Dzierżawiła je rodzina chłopska i najwyraźniej stąd pochodziła część zaopatrzenia domowej spiżarni. Kilka krów i kóz pasących się w drugiej części łąki należało właśnie do nich. Pilnujący chłopiec na widok orszaku odłożył coś, co wyplatał ze słomy i ukłonił się z daleka. Prawdopodobnie był to ten przez stajennego Niczka nazwany Kichą…

Szybko znudziło ją obserwowanie walczących mężczyzn. Niewiele widziała z daleka a bała się podejść – za dużo żelaza latało w powietrzu… zaś połączeni z żelazem mężczyźni poruszali się bardzo szybko i w nieprzewidywalnych kierunkach. Zaplanowała na później mnóstwo pytań o szczegóły – w przeciwnym wypadku oglądanie nie dostarczy żadnej przyjemności. Pokrzepiona tymi przemyśleniami dosiadła swojej klaczki i zaczęła galopować dookoła łąki.

Od tego momentu na treningu różne rzeczy przebiegały niezgodnie z utartymi zwyczajami – na przykład Pawełkowi po raz pierwszy w życiu udało się czyste i mocne trafienie Mertyna w głowę. Hannes trzy razy pod rząd dostał dokładnie w ten sam sposób i w to samo miejsce.

W kolejnym starciu Rhoud-an zbił jego atak, chwycił własny miecz za klingę i przyłożył mu rękojeścią w hełm. Strzelec padł na ziemię.

Rycerz popatrzył na niego, spojrzał w kierunku swojej żony krążącej po drugim końcu pola…

– Trochę was rozumiem – powiedział – ale jak się nie opamiętacie, to was pozabijam. Paweł, jeżeli Mertyn nie zacznie uważać, to zrób mu krzywdę.

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura Wierszyki i Owsiki

Królewskie Psy: modlitwa za myszy

Rozpędziłem się z pisaniem piosenek dla rozmaitych postaci w Królewskich Psach i z tego wszystkiego obudziłem się dzisiaj rano z gotową piosenką całkowicie niepasującą do tematu opowieści.

Zaraz na spacerze z psem wymyśliłem do niej całą sytuację, która uzasadnia jej pojawienie się w tej historii… No, bo przecież nie będę marnował tekstu, który już napisałem! A nie planuję zostawania zawodowym tekściarzem i pisania 6 piosenek dziennie dla różnych wykonawców.

W każdym razie historia, która czai się za tą piosenką jest taka: mamy zjazd koronowanych głów. Przed obliczem Dostojnych Gości występuje trubadur i śpiewa krótką pieśń o zwycięskiej bitwie a zaraz po nim na środek sali wychodzi królewski błazen i na tą samą melodię śpiewa piosenkę którą poniżej zamieszczam:

W kącie podwórza pod deskami szykowanymi na budowę
mysia rodzina zbudowała malutki dom z ogrodem…

Od świtu mysia mama z tatą myszkują w grządkach i ogrodach
a mysie dzieci śpią wtulone i marzą o przygodach.

Myszy z okruchów chleba tworzą na przyszłość plany całkiem nowe
dopóki ktoś nie weźmie desek, by zrobić z nich wychodek.

O Przepotężny Budowniczy, co sam potrafisz podnieść deski!
Ulituj się nad mysim światem, tak małym i niebieskim!

 

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura Ilustracja

Obraz, symbole, znaczenia – czyli dzień dzisiejszy w kreskach.

Skąd taki dziwaczny obraz? Może wyssany z palca….
Ale bardziej odpowiada mi wyjaśnienie pewnego przedwojennego sierżanta, który miał wprowadzić uczniów gimnazjum w tajniki praktycznej wiedzy wojskowej starego frontowca. Nie miał podręcznika, regulaminu ani nawet kartki, zatem zapowiedział: Będę teraz mówił z niczego czyli z głowy.

Mamy symbol wypełniony… innymi symbolami i uzupełniony hasłem łacińskim. I co z tego? Skąd to się wzięło?

Ano bardzo dawno temu Konstantynowi przyśnił się krzyż i płonący napis POD TYM ZNAKIEM ZWYCIĘŻYSZ, co po łacinie brzmiało IN HOC SIGNO VINCES. Sny można traktować rozmaicie ale w krytycznych momentach kariery przejmujemy się nimi bardziej niż w innych… a Konstantyn szykował się do ostatecznej bitwy o panowanie w Cesarstwie, toteż następnego dnia kazał wykonać sztandary z wyobrażeniem krzyża i ruszył do bitwy ze swoim konkurentem.

Bitwę wygrał. Omen ze snu okazał się dobrym znakiem – zatem Konstantyn zakończył kilkusetletnią tradycję prześladowania chrześcijan.

Ten moment i hasło IN HOC SIGNO VINCES pozostał  swego rodzaju mitem założycielskim kościołów chrześcijańskich. Od tej pory chrześcijaństwo stało się uznawaną i społecznie akceptowalną religią, co wkrótce zaowocowało uporządkowaniem organizacyjnym, łączeniem się gmin chrześcijańskich w bardziej zwarte struktury a dzięki samemu Konstantynowi i również zupełnie poważną pozycją polityczną.

Nie mamy możliwości sprawdzenia, co rzeczywiście przyśniło się Konstantynowi. Czy nie była to tylko bajka opowiedziana w celu zmobilizowania swoich żołnierzy (bo historia zna takie wypadki) czy też autentyczny proroczy sen?Nie dowiemy się też co zrobiłby Konstantyn, gdyby przegrał bitwę pod mostem mulwijskim. Z pewnością chrześcijanie pożałowaliby bardzo przegranej… jako, że zwycięski przeciwnik Konstantyna nie darowałby im krzyża na sztandarach konkurenta a pokonany – nieskutecznego wstawiennictwa u Boga.

Tak czy inaczej hasło IN HOC SIGNO VINCES stało się czymś w rodzaju wzoru mitu założycielskiego w ogóle.

Czy może być lepsze motto organizacji, które poważnie podchodzą do swoich planów na przyszłość?

Pozostaje jednak kilka innych pytań, na przykład pytanie o symbol? Czym jest? Co znaczy? Jak działa? Ile ma wspólnego z mitem założycielskim?

Możemy sobie malować bardzo różne znaczki ale to, co one naprawdę znaczą, zależy przede wszystkim od tego, jakie znaczenie im przypiszemy MY, LUDZIE. Co z tym znaczeniem zrobimy dalej? Ile jesteśmy gotowi poświęcić w imię symbolu? Jakie znaczenie włożymy do znaku?

W praktyce: skoro za znak Polski Walczącej ludzie umierali, to nie jest on byle czym. Szacunek dla bohaterów nakazywałby nie używać ich znaku do spraw małych lub wręcz podejrzanych – w przeciwnym wypadku z ważnego symbolu zrobi się sposób zapaćkania murów. Dewaluacja w symbolach działa podobnie jak w finansach… A może nawet jeszcze łatwiej, gdyż symbole mają wartość czysto umowną, zaś na straży wartości monet i banknotów stoją jakieś instytucje.

Bardzo łatwo możemy zauważyć, że symbole bywają zawłaszczane przez ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z ich pierwotną i szanowaną treścią.

Zazwyczaj poprzez używanie jakiegoś czcigodnego symbolu łajdacy chcą skuteczniej oszukać postronnych a sobie dodać znaczenia…

Taką dewaluację symbolu możemy zaobserwować na przykładzie swastyki, która pierwotnie była prastarym symbolem ognia, życia i zwycięstwa używanym już w bardzo-bardzo-bardzo starożytnych Indiach.

Tymczasem swastyka została przejęta przez hitlerowców, którzy uznali że jest to symbol germański – albowiem im się Ariowie poplątali z Germanami. Faszyści nigdy nie grzeszyli wykształceniem, rozumem, czy wiedzą o dziejach kultury… za to lubili przemoc. W efekcie swastyka stała się przede wszystkim symbolem przemocy i faszyzmu – po prostu dlatego, że pod tym znakiem zamordowano wielu ludzi.

Spróbujmy oderwać symbol od znaczenia i historii jego znaczeń.

Swastyka jako taka nie znaczy nic: nie jest ani ogniem, ani zwycięstwem, ani ludobójstwem, ani morderstwem… jest niczym – tylko paroma kreskami namazanymi na jakiejś kontrastowej powierzchni.

A jednak potrafiła wywołać nerwowe reakcje u moich dziadków nawet wtedy, gdy przypadkiem zobaczyli w telewizji przygody kapitana Klossa.

Jeśli przyjrzymy się działaniom wszystkich współczesnych naśladowców faszyzmu – zauważymy, że potrafią równocześnie głosić jakieś wartości i czynnie je zwalczać.

Charakterystyczną cechą faszystów jest to, że ogłaszają się konserwatystami i obrońcami pradawnych tradycji a równocześnie niszczą wszystko, co jest jakąkolwiek tradycją i jej fundamentem. Ogłaszają się konserwatystami, ale głównie po to żeby wprowadzić swoją własną faszystowską rewolucję. Konserwatysta-rewolucjonista? Toż to oksymoron…

Faszyści chętnie ogłaszają się obrońcami przed lewicą… ale zawsze zaczynają od wysiłków na rzecz likwidacji lub przynajmniej marginalizacji parlamentu, czyli jedynego porządku politycznego, w którym może istnieć podział na lewicę i prawicę a do tego jakoś tak świetnie dogadywali się ze stalinowskim reżimem, który do dzisiaj ogłaszają symbolem lewicowości..

Faszyści określają się sami i bywają określani przez przeciwników jako skrajna prawica… ale ze wszystkich sił niszczą etos, do którego prawica się przyznaje. Przyjrzyjmy się frankistowskiej Hiszpanii czy III Rzeszy… gdzie tam było miejsce na Boga, Honor czy Ojczyznę? Kapłani mogli tylko służyć wodzowi… honor nie był tym, co określają stare tradycje ale podległością wobec wodza i tym, co on ogłosił za honorowe, a ojczyzny faszystów na ogół mocno ucierpiały wskutek ich wojen z resztą świata oraz szeroko demonstrowane głupoty. Zamiast trójki pojęć wyznaczających to, co prawicowe – faszyści mają tylko jedno: WÓDZ I JEGO WIDZIMISIĘ, TRAFIAJĄCE W ZAPOTRZEBOWANIE JEGO WIERNYCH.

Jeśli się na zastanowić nad historią faszyzmu – takiego zwykłego, codziennego; takiego, który rozwija się bez szybkiego przegrania wojny z całym światem… zgodnie z własną logiką… nie zostaje zakończony przez siły zewnętrzne… to można zauważyć różne ciekawe rzeczy.

Przede wszystkim łatwo zauważyć, że faszyści zaczynają od zniszczenia wszystkiego a potem zupełnie nie wiedzą, co robić dalej. Towarzysze partyjni Hitlera dostawali lukratywne stanowiska, ale popisywali się na nich niekompetencją lub korzystali ze sztabu bezpartyjnych fachowców.

Na każdym kroku widać, że wierność wobec wodza jest dla faszysty wartością ostateczną a czasami wręcz jedyną… i że ma ona zastąpić umysłową nieporadność.

Stosunek faszystów do głoszonego przez nich systemu wartości najlepiej oddaje stary dowcip: prawdziwy pełnokrwisty Aryjczyk powinien być blondynem jak Hitler, wysokim jak Goebbels, szczupłym jak Goering.

Popłuczyny po hitlerowcach pielęgnujące faszystowskie tradycje zachowują się dokładnie tak samo: gdy media obiegła sprawa tzw. Waffel-SS, okazało się, że czciciele Fuhrera uważają go za wielkiego wodza Polaków i wzór dla naszego narodu. Nie dotarło do nich, co ich idol przeznaczał Polakom.

Można tę faszystowską mentalność nazwać partią piłujących – piłują gałąź, na której siedzą, podcinają korzenie, na których zamierzają rosnąć, niszczą to, czego chcieliby używać.

Do tego ciągle deklarują mnóstwo najlepszych chęci i wkładają w swoje działania mnóstwo emocji i sił… za to świetnie obywają się bez sensu.

Od cesarza zaczynałem, na cesarzu zakończę:

Cesarz Tytus, jeżeli nie udało mu się dokonać czegoś dobrego, mówił DIEM PERDIDI czyli ZMARNOWAŁEM DZIEŃ. Łacińskie słowo perditus oznaczające coś lub kogoś zmarnowanego idealnie określa zarówno samych faszystów jak i ich wysiłki dla zbudowania nowego świata.

Przy czym zmarnowanie ludzi w tradycji rzymskiej oznaczało także kogoś niegodziwego, źle wychowanego – Rzymianie przywiązywali wielką wagę do wychowania.

IN HOC SIGNO PERDITI – oznacza po prostu POD TYM ZNAKIEM (SĄ, DZIAŁAJĄ) ZMARNOWANI.

Kategorie
Fotografia Historia i kultura

Zamek Pilcza w Smoleniu

 Zamek Pilcza w Smoleniu, związany między innymi z Elżbietą Granowską, żoną Władysława Jagiełły, odwiedzamy co kilka lat. Poprzednio – przed remontem, kiedy groził zawaleniem. Na szczęście znalazły się pieniądze, żeby go zabezpieczyć…

Pozbierałem zdjęcia nowe i stare, wymieszałem – kto chce, niech się bawi porównaniami.

Ten zamek należał do Orlich Gniazd. Do tego stopnia był „orli”, że zamiast studni miał zbiornik na wodę – wznosi się ponad okolicą i chyba budowniczowie nie znaleźli sposobu, żeby dokopać się do jakiegokolwiek źródła.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Kategorie
Fotografia Historia i kultura

Kościół Długoszowy w Raciborowicach

 

Dolina Dłubni trochę się zmienia i nie podobają mi się te wszystkie zmiany… ale trudno, właściciele pól nie mogą dostosowywać się do moich potrzeb spacerowych zaspokajanych raz na jakiś czas. Raciborowice zmieniają się w mniejszym stopniu. A przynajmniej kościół uniknął jakichś dziwnych modyfikacji. Ile razy tam jestem- tyle razy przypomina mi się jego fundator… Jan Długosz był dziwną mieszanką cech. Oszczerca splątany z historykiem, choleryk ze zdyscyplinowanym i surowym wychowawcą królewskich synów, karierowicz w epoce łapówek z hojnym fundatorem budynków użyteczności publicznej. Złe strony jego charakteru można wybaczyć kiedy się patrzy na dokonania. No i trzeba przyznać, że miał gust. Gotycki, surowy i dobry. 

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Kategorie
Historia i kultura Ilustracja

Malowanie czołgów

 Miniony okres obfitował w rozmaite wrażenia i wydarzenia, jedne ważne inne – mniej, jedne się zapowiadały źle a wyszły dobrze, inne zapowiadały się dobrze a wyszły tak, jak chciały… Wśród tego całego bałaganu zdarzyło mi się między innymi namalować kilka sylwetek czołgów do popularnego czasopisma.
Czołgi te miały to do siebie, że krążyły o nich rozmaite legendy, jak zawsze, kiedy dziennikarz czuje potrzebę pisania za pieniądze a nie ma nic do powiedzenia. Szukając materiałów do zweryfikowania rysunków trafiłem między innymi na artykuł pt. „Czołg który przeraził Niemców”.

Dziennikarz piszący takie bzdury zapewne nie używał mózgu, bo o przebiegu kampanii francuskiej 1940 wie każdy, kto interesuje się czołgami.

No i faktycznie, Niemcy przerażeni tym czołgiem tak uciekali, że zatrzymali się nad Kanałem La Manche i w Paryżu przyjmując kapitulację Francji. Gdyby Francuzi spodziewali się takiego efektu, zapewne nie straszyliby Wehrmachtu aż tak mocno. Czołgi zdobyte przez przerażonych Niemców resztę wojny spędziły pomalowane w czarne krzyże – to pewnie taki egzorcyzm, żeby strach się nie powtarzał. A o francuskich czołgistach pozostały (krzywdzące) opowieści, że montowali w pojazdach skrzynie biegów z czterema wstecznymi i jednym do przodu. Pewnie, żeby gonić Niemców.

Głupota tych żartów dorównuje głupocie wspomnianego tytułu.

Ciekawe, jak daleko uciekałby dziennikarz, gdyby skonfrontowano go z ludźmi, którym przykleja łatkę? Ani Francuzi ani Niemcy nie wykazywali jakiejś nadmiernej skłonności do uciekania. Francuzi w 1940 byli w ogóle nieprzygotowani do nowoczesnej wojny, zaraz na wstępie przegrali kilka ważnych bitew i potem aż do końca próbowali zorganizować jakąś sensowną obronę, na którą brakło im czasu – co zostało w pamięci potomnych jako gigantyczny odwrót i wielka kompromitacja. Niemniej nie da się ukryć, że przegrali z przeciwnikiem mniej licznym, gorzej uzbrojonym i słabszym, za to o niebo lepiej zorganizowanym i dowodzonym, co tylko dowodzi, jak ważny jest porządek przy robocie. Ponadto Niemcy wiedzieli, co chcą osiągnąć przy pomocy wojny a Francuzi generalnie nie widzieli sensu walki.

Oczywiście my, pokolenie oglądające „Czterech pancernych i psa” zazwyczaj wyobrażamy sobie, że każdy niemiecki czołg to Tygrys… co jest „lekkim” (ledwie 700-procentowym) przekłamaniem, nawet na froncie wschodnim.

Prawda czołgowa była trochę inna – niemiecki sprzęt początków wojny był naprawdę słaby. Największą wartość bojową miały wówczas w niemieckich wojskach pancernych czołgi… czeskie.  Jednak nawet i one miały pancerz słabszy niż ich francuskie odpowiedniki.

W czasie kampanii francuskiej 1940 jedno z niemieckich działek przeciwpancernych dostało nazwę kołatki. Dlaczego? Bo kiedy strzelano z niego do takiego czołgu jak powyżej, załoga w środku słyszała pukanie w pancerz i obracała swoje własne, dwukrotnie mocniejsze działo w kierunku, z którego pukano… ze skutkiem przykrym dla pukających. Po tym doświadczeniu Wehrmacht szybko zmienił typ broni ppanc.
Swoją drogą uwielbiam patrzeć na formy broni pancernej. Jak się porówna współczesny sprzęt z tym dawnym – niesamowite są zmiany i meandry, jakie wojskowa wyobraźnia wykręcała w XX wieku.

Kategorie
Fotografia Zwierzaki

Dziennik Taro – oblężenie fotela. Wspomnienia wojenne.

Nasze wojska goniły prze-koci-wnika aż do jego fortecy w górach.

To był trudny pościg… tym trudniejszy, że wróg kontratakował wiejąc, jak na skrzydłach.

Mimo naszej bojowej postawy zdołał okopać się na szczycie i stawił zawzięty opór.

Najdzielniejsi z dzielnych nie obawiali się jego broni i atakowali zacięcie. Zacięli nas niejeden raz,

Straty były poważne. Mimo to po każdym szturmie przegrupowywaliśmy się.

Ponowne ataki napotykały zawziętą kontrę.

Gdyby nie niezłomny duch bojowy naszych szturmujących pod ogniem wroga, można by to nazwać klęską.

Właściwie to była klęska ale nie zupełna…

Takie klęski wzmacniają ducha. A duch w nas aż bucha.

Z tego powodu zanotujemy ten epizod  w kronikach jako moralne zwycięstwo.

Albowiem jeśli nam skroją to i owo, to cóż pozostaje, jeśli nie poczucie wyższości moralnej?

No powiedzmy, że można próbować walczyć dalej.

Taka walka z cała mocą i dynamiką ma swój specyficzny urok…

… ale trudno się nim cieszyć, gdy przekociwnik nas zpacnie na samo dno… Wobec przekociwnika dysponującego bronią pazurową dużego kalibru czasami trzeba ustąpić.

Naturalnie nie wypada ustąpić tak po prostu… trzeba próbować!

Tylko wynik tych prób jest… można powiedzieć taki jak zwykle…

Wzorem ludziowego wielkiego kronikarza (mistrza dosładzania takich wydarzeń) Wincentego Kadłubka nie uznajemy się za zwyciężonych. Nasza sprawa jest słuszna… ale chwilowo jesteśmy zmęczeni tym zwyciężaniem. Jak przekociwnikowi zależy na jego pozycji, to niech sobie je weźmie. 

 


Ostatecznie potrafimy uszanować wiek sędziwy…

Ale kiedyś urośniemy i nasze będzie zwycięstwo!

Kategorie
Zwierzaki

Być Kimś, być Kotem…

Życie Kota zdecydowanie nie jest łatwe. Łóżka zazwyczaj mają tylko jedną istotną cechę… jeśli kształt jest wygodny to na tym koniec. Naturalnie łóżeczko może być twarde (ma się przecież to futro!) ale nie powinno kapać do łóżka wtedy, kiedy świat potrzebuje naszej Drzemki. 

Albo problem psiego ogona: Zawsze są kłopoty z jego używaniem. Nie może się zatrzymać i dlatego trudno porządnie przeanalizować jego zawartość i budowę. Nie, żeby Kot mógł się od psa czegoś nauczyć… ale może jakaś inspiracja? A tu ogon ucieka i trzeba trzymać pazurami, żeby założyć go sobie na głowę… A o spokojnym wylizaniu szkoda gadać. 

Po prostu życie Kota jest bardzo trudne. Na szczęście są na świecie pudełka.

Kategorie
Ilustracja

Dziwny Zamek nr 1

Zawsze podobały mi się scenerie do gier i filmów animowanych ale nie myślałem o tworzeniu czegoś w tym stylu. Ostatnio jednak nachodzą mnie dziwne wizje. Coś jakby zamki z plasteliny wykręcane przez dziecko a następnie potraktowane jako wzór dla budowniczych.

W średniowieczu zamiast rysować wizualizacje wykonywano model budowli, oczywiście wtedy, gdy budowla była kosztowna i prestiżowa. Nikt wówczas nie umiał wykreślić perspektywy, dopiero odkrywano jej zasady, poza tym papier w dużych arkuszach pozostawał nieznany  a pergamin nie osiąga takich formatów jakich potrzeba do efektownego rysunku… zatem pozostawał model 3d medieval level czyli wystrugany z drewna, wosku i różnych innych materiałów.
Taki model pokazywano fundatorowi niejako symbolicznie. Jeśli przyjął to  zlecał budowę. 

Miałem  kiedyś obrazoburczą myśl, która przychodzi do głowy tylko wtedy, gdy człowiek przesadnie objedzony leży z kotem na brzuchu… mianowicie wyobraziłem sobie, że taki wymuskany woskowy model przeznaczony dla króla wyjęło dziecko architekta ze skrzynki i zaczęło się bawić. A potem schowało słysząc nadchodzącego ojca ze służbą. Ojciec nie zaglądał do skrzyni, bo wiedział co tam schował wczoraj a spieszył się do króla. Kazał pachołkowi wziąć i zanieść na zamek przed sobą. Doczekał do audiencji, kazał otworzyć, ale sam stał z boku i patrzył z niepokojem na królewskie oblicze. A król się zachwycił i powiedział: TEGO JESZCZE NIE BYŁO, CHCĘ TAKI ZAMEK! BUDUJCIE! Dopiero wówczas architekt spojrzał… ale już było za późno. Trzeba było realizować model, który tak urzekł Jego Wysokość.

I zacząłem to rysować.

Tak narodził się pierwszy z Dziwnych Zamków. A rysunek obok to jego wstępny koncept, który zrealizuję w nieco innej wersji, bo tu narysowałem go z boku zapaćkanej kartki w zeszycie.

Kategorie
Ilustracja

Dziwny Zamek nr 2 aka Strange Castle nr 2

Może to trochę dziwne, że najpierw pokazuję Dziwny Zamek nr 2 a dopiero potem jego poprzedników. 

Ale to jest Dziwna Seria i niejedna dziwność uchodzi w ramach przyjętej konwencji.
Dziwne Zamki są poskładane z autentycznie występujących elementów architektury. I do tego poskładane z sensem i logiką obowiązującą ich budowniczych. Absurd w tych konstrukcjach pochodzi ode mnie – bo jestem złośliwcem.
Niemniej – jest to absurd zgodny z epoką, w której powstała katedra w Beauvis, zbyt wysoka i smukła, by ustać na własnych fundamentach.
Ten zamek zawdzięcza sporo Godzinkom księcia de Berry, niemieckim domom mieszczańskim z XV wieku, Malborkowi itd.
I jak widać – stoi, bo papier wszystko zniesie.

I jeszcze jedno: początkowo nie miałem zamiaru dodawać schodów do zamku ani przedmościa.
Wejście do zamku miało sobie wisieć gościnnie otwarte dla wchodzących i wychodzących 5 metrów nad ziemią. Ale wypadki ostatnich dni przekonały mnie, że schody muszą być, bo muszą.
Jest w schodach piękno szczególne i magia, które widać dopiero po pozbawieniu schodów funkcji użytkowej. To mistyka drabiny Jakubowej.
I dlatego postanowiłem dorysować przedmoście i schody. Nic to, że nie ma mostu. Gdyby był to przedmoście jest pod takim kątem, że się z nim minie o włos – jak służbowy kierowca z ciężarówką z przeciwka.