Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy – prawdziwie książęcy dwór…

Pod wpływem nastroju i pytań postanowiłem dać inny kawałek Królewskich Psów – było już o paniach na różne sposoby, zatem czas na panów. Na początek bardzo dystyngowana scena dworska…

Rada książęca oceniała człowieka, który przed momentem skończył się przechwalać cudownymi umiejętnościami budowlanymi. Żaden z dostojnych panów nie odwiedzał miejsc wymienionych przez mistrza Lenarta di Roca Nera… zatem nie umieli zweryfikować opowieści i wszystko, co tak elokwentnie przedstawił, pozostawało baśnią. Zresztą czym innym rządziło się życie tu, w książęcym, pięknym Betterweiter nad środkowym biegiem potężnej rzeki Seelow. Wedle prawideł tutejszych człowiek ten zasadniczo był trupem. A że na razie o tym nie wiedział, to i uważał się za przyszłego bogacza. Cóż, ludzie łudzą się a życie jest krótkie…

Na wysokim tronie zasiadał Najjaśniejszy Pan Rorik Dahlbor i rozważał każde słowo rzemieślnika. Pozwolił go tu przyprowadzić z czystej ciekawości i już żałował. Ta sala powinna pozostać niedostępna dla ludzi z gminu, bez względu na ich uzdolnienia. Zdolni mogli dekorować ściany, mniej zdolni zamiatać. Na tym koniec. Gotowi sobie jeszcze wyobrażać, że mają tu cokolwiek do powiedzenia. No, zrobi się porządek z tym prostakiem, jak tylko wykona pracę. Zresztą… może wcale jej nie wykona i zostanie sprawiedliwie ukarany. Tak wielkie przedsięwzięcie musiało wabić złodziei. Możliwe, że teraz kłania się przed księciem największy ze wszystkich. Kradli. Wszyscy kradli wszystko. Wieszanie nie pomagało, zresztą kat też kradł pieniądze na powróz i pobierał łapówki od rodzin skazańców za wydanie ciał lub mniej bolesny przebieg egzekucji. Do tego bezczelnie myśleli, że ich władca nie podejrzewa rozmiaru tego potwornego złodziejskiego układu, w którym utonęło państwo. Tak to jest, jeśli książę z dobroci serca pozwoli zapomnieć poddanym, do kogo należy kraj. Rorik Dahlbor uważał się za łaskawego pana, niemniej nawet najłagodniejszy władca musi przypominać poddanym o obowiązkach. A egzekucja dobrze zapadała w pamięć.

Architekt skończył i ukłonił się. Władca z wysokości tronu nie zaszczycił go ani jednym słowem – gestem kazał mu wyjść i zwrócił się do namiestnika górnego dorzecza Verty.

– Von Wreschau, twoja głowa w tym, żeby poradził sobie z budową. Oczekuję szybkiego raportu i efektów, więc ruszaj od razu.

Po wyjściu obydwu mężczyzn Dahlbor przez chwilę siedział nieruchomo. Rozmyślał o planie na wypadek klęski całego przedsięwzięcia. Człowiek rozważny szykuje się wcześniej na trudności. Ścięcie pana von Wreschau w takim wypadku należało raczej wkalkulować jako korzystny ruch kadrowy. Inaczej rzecz wyglądała z zadaniem, na którym prawdopodobnie się wyłoży. Budowa kanału łączącego dwa dorzecza powinna zostać ukończona za wszelką cenę. Niechętnie przyznał sam przed sobą, że kluczem do sukcesu pozostaje architekt. Całe przedsięwzięcie, które mogło uwolnić handel Betterweiter od uciążliwej kontroli królewskiej i ceł w Magasparton, wisiało na jednym człowieku. Architekt, też coś. W łbach się prostakom przewraca. Zanim zaczęli wznosić katedry, nazywał się jeden z drugim mistrzem budowy i puchł z dumy, gdy go tytułowano panem majstrem zamiast zwyczajowego: Ej, ty tam! A teraz przybierają szumne tytuły i ośmielają się gadać w obecności książąt. I pewnie jeszcze wyobrażają sobie, że nikt ich nie zastąpi… Książę Rorik skrzywił się. Nie lubił katedr… kosztowały, dawały bezpodstawne poczucie wartości pospólstwu… Same wady. Architektów też nie lubił… ani żadnych majstrów. A teraz potrzebował kilku takich ludzi na wszelki wypadek.

– Von Rippe, znajdziesz paru takich, którzy będą stale towarzyszyli temu tam… – gestem pokazał drzwi, za którymi zniknął architekt wraz ze swoim protektorem – Mają patrzeć mu na ręce, rozumieć wszystko i w razie czego zastąpić. I pilnować. Jeśli ukradnie cokolwiek, chcę to mieć zapisane. Ale bez mojej wiedzy nie wolno go ruszać.

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.

Kategorie
Bez kategorii Ilustracja

Strach przed Burzą czyli Jaś na Wróble

Po długiej przerwie zapowiadającej się na jeszcze dłuższą, postanowiłem cokolwiek namalować, zanim pędzel będzie mi się kojarzył wyłącznie z goleniem. Pomysł powstał jakoś tak z miejsca, płótno leżało na szafie i czekało na zmiłowanie… Farby leżały blisko sztalug a sztalugi obok stołka. Czyli dało się zrobić. I oto powstał Jaś na Wróble, znany jako Strach przed Burzą.

Kategorie
Historia i kultura

Moje filmy i Kinoszkoła

Epidemia zabiła wiele fajnych przedsiębiorstw, wielu innym porządnie zaszkodziła… między innymi zadała potężny cios Kinoszkole.  Mam nadzieję, że firma przetrwa, chociaż kto wie, w jakiej formie i co z nią będzie dalej? W każdym razie w sierpniu tego roku w ramach programu ” Kultura w sieci ” nasz zespół kinoszkołowy zrealizował kilkadziesiąt filmów edukacyjnych. Miałem w tym swój udział – zrobiłem dwa.

Wszystkie one miały podobny format – 30 minut w całości,  podobna szata graficzna. Wszystkie są wpisane w zagadnienia związane z programami szkolnymi.

Pierwszy z moich dwóch to Kinoszkoła „Samotność, heroizm, wyzwanie: współczesna wizja antycznych wzorów męstwa” czyli co łączy Ernesta Hemingwaya z Homerem?

To próba pokazania kilku istotnych rzeczy w naszej kulturze: tego co nie zmieniło się od czasów Homera, tego co się zmieniło radykalnie, a przede wszystkim tego, co łączy nas z czasami  Achillesa, Odyseusza, Hektora… jak mało się zmieniliśmy jako ludzie, jak bardzo zmienił się nasz świat. Ten film przeskakuje od epoki rydwanów i mieczy z brązu  do czasów karabinu maszynowego tłumacząc po drodze  przepaści między epokami… ale i szczególne pomosty łączące przeszłość i teraźniejszość albowiem odwaga, odpowiedzialność i męstwo wciąż pozostały takie same: zarówno dla Homera jak i Ernesta Hemingwaya.

Drugi film stanowi wstęp do tej części Historii, bez której trudno orientować się europejskiej tradycji w ogóle, a która bardzo często ucieka nam z pamięci: Kinoszkoła „Mitologia grecka: ponad czasem i kulturą”  – rzecz o greckiej kulturze, mitologii, teatrze czyli: jak ludzie z epoki brązu budowali naszą współczesność?

Odnotowuję to specjalnie uroczystym wpisem na blogu, ponieważ uświadomiłem sobie, że przez całe zamieszanie związane z epidemią robiłem mnóstwo rzeczy ale słabo nadawały się one do opisania na blogu i raczej nie zostawiają jakiegoś sensownego śladu. No chyba, że wreszcie zdołam dokończyć powieść, którą też pisałem w międzyczasie…

Kategorie
Zwierzaki

SPA dla Psa

– Chodź tu. – powiedziałem możliwie przyjaznym głosem, co sprawia mi trochę kłopotów, bo dla psa „przyjazne” oznacza „piszczące jak mamusia”.
Nana leżała w cieniu iglaków, między płotem z siatki a ich pniaczkami i próbowała wyglądać na absolutnie pochłoniętą relaksem… ale to tylko koty potrafią a nasza psina nigdy nie uczy się na zapas. Zmarnowała wszystkie okazje, kiedy Pumiasta mogła udzielać korepetycji. Teraz jej drobne gierki nie wydawały się odpowiednio wiarygodne.
– Chodź tu, Nana. Musimy uczesać futerko.
– Ale ja wam nie przeszkadzam. Czeszcie sobie. Ja tylko leżę. – położyła głowę na trawie – O, tutaj sobie leżę.
– Musimy uczesać twoje futerko. Ty i ja. Nie ja i Ilonka.

– Nie, wcale nie musicie, jest śliczne. – polizała się po boku, żeby mnie przekonać. Naturalnie jeden z setki śmieci, które zaplątały się w nią, musiał akurat teraz podrażnić, więc z zapałem zaczęła go gryźć i wyciągać. Jak zwykle zapomniała, co miała udawać.
– Widzisz, masz w futerku śmieci i one ci przeszkadzają.
– A skąd! Nic tam nie mam. – żachnęła się, zwinęła w kulkę i z pasją zaczęła wyciągać coś z ogona.
– A to co takiego?
– A przeszkadza mi coś w ogonku… czepiło się i nie chce wyleźć.
– Chodź, to ci pomogę. Mam ciasteczko.
Wylazła. Położyła się na trawie z westchnieniem i wywaliła brzuszek do słońca. W ogonie siedział sobie patyk, który owinął się na mokro podczas wczorajszego łażenia po krowim wodopoju i tak zasechł. Mogła go wyrwać ale nie wyjąć bez strat w futerku. Wyjąłem go i zacząłem czesać futerko – delikatnie, bo miała prawie tyle rzepów i nasion, ile włosów. A Nana najwyraźniej znowu zapomniała o chowaniu się przed grzebieniem i drzemała na trawie. Trudno jej się dziwić. W naszym małym wynajętym domku było wszystko, czego potrzebowała, łącznie z płotem, zza którego mogła szczekać na obcych i sąsiadami, którzy świetnie wchodzili w tę rolę.
Dzisiaj wyjątkowo nie wybieraliśmy się nigdzie… i chciałem nieco zadbać o jej futro, bo inaczej musiałbym je strzyc po powrocie do Krakowa.
Właśnie wyczesałem dolną połowę psiny i wszystkie łapki, kiedy coś do niej dotarło.
– Miałeś mi dać ciasteczko! – usiadła i spojrzała mi w oczy z wyrazem świeżo obudzonego geniuszu. Dostała je. Najwyraźniej zakończyliśmy dbanie o pieska…
– A czego chciałeś od mojego futerka? Przecież jest takie puszyste i miękkie… – obwąchała sobie chorągiewki przy przednich łapkach.
– Ano jest. – zgodziłem się uprzejmie i pokazałem jej dwa wielkie kłęby patyków, rzepów, cyganek i innego śmiecia wplątanego solidnie w wyczesany podszerstek – Aż dziwne, że to wszystko się zmieściło w takim zadbanym futerku.
– Może ktoś przyniósł. Albo wiatr przywiał. – wyjaśniła. Psy (a szczególnie Nana) niespecjalnie przejmują się przeszłością, zwłaszcza tą kłopotliwą.
– A nie ty przyniosłaś na sobie?
– No co ty, przecież ja dbam o wygląd!
Przypomniałem sobie ostatnie dni i jakoś nie mogłem w to uwierzyć.
– A do krowiego wodopoju wpadłaś przypadkiem?
Pognała do niego jak nawiedzona i celowo wlazła przez najbardziej czarne błoto a potem nie chciała wyjść. I zamiast się wytrzepać – pozwoliła, żeby muł stwardniał w kruszącą się powoli skorupkę, którą z trudem wyczesałem dzisiaj. I to tylko dzięki temu, że sporą jej część już wcześniej wymieniła w zaroślach na patyki i inne roślinne resztki.
Rozstawiła uszy jak anteny i zrobiła zamyśloną minę…
– Nic nie rozumiesz… pewnie dlatego, że nie masz futra.
– Rozumiem, że piesek będzie czysty albo szczęśliwy. W końcu mamy wakacje.
Położyła się z westchnieniem i oparła nos na przednich łapach.
– Myślisz, że się obijam? A wiesz, jaka to ciężka praca? – sapnęła ciężko, najwyraźniej obowiązki ją przygniotły.
– A nad czym tak ciężko pracujesz? Oczywiście poza gonieniem myszy i uciekaniem przed bocianami…
– Nie śmiej się. Musiałam przez te wakacje opracować SPA dla psów. I prawie już skończyłam. Teraz testuję metodę.
– A wiesz, że nie wolno testować na zwierzętach?
Chyba ją wytrąciłem z równowagi tym stwierdzeniem.
– Ale ja nie na zwierzętach, tylko na sobie!
Zdecydowałem, że lepiej nie tłumaczyć jej znowu różnic między ludźmi i zwierzętami. Już kilka razy nie przyjęła ich do wiadomości.
– Nie zauważyłem, żebyś coś specjalnego robiła…
– O, to bardzo dobrze. Znaczy, że metoda działa. – wywaliła zadowolony język – My, psy, nie mamy tyle czasu co ty, musimy dbać o siebie przy normalnej psiej pracy.
– Przez włażenie gdzie popadnie, w co popadnie i byle śmierdziało?
– Nic nie rozumiesz! – Nie była pewna czy może się oburzać, więc gwałtowny początek zakończyła polizaniem mnie po twarzy i przewróciła się na plecy. Zresztą rozmaitych smrodków nigdy nie uważała za coś niemiłego, nie obrażała się też o aluzje zapachowe.

– No to mi wytłumacz po kolei… Rano tarzasz się po trawie…
– Wcale się nie tarzam! Futerko należy zwilżyć wodą demineralizowaną przed użyciem! Najlepiej tą, co leży rano na trawie…
Zadziwiła mnie. Nie podejrzewałem jej o znajomość słów dłuższych niż czterosylabowe. Ale… rzeczywiście, tarzała się po rosie. Metoda zapowiadała się interesująco.
– A jak się wytarzasz, to zapominasz o wszystkim i lecisz na łąkę… – zasugerowałem następny punkt programu. Spojrzała na mnie tak, jak nigdy nie spojrzałaby na zdechłą mysz… bo myszy (zdechłe) mają dla niej duży potencjał rozwojowy.
– Futerko trzeba lekko podgrzać przed dalszymi etapami ale nie z wierzchu tylko od spodu… Jak mam to zrobić bez biegania? Siebie muszę rozgrzać… no i dosypać środka polerującego włosy na błysk…
– Kurzu z polnej drogi, dobrze rozumiem?
Pomachała ogonem z uznaniem i położyła się w postawie „waruj”, żeby zachować odpowiednio poważny wygląd podczas wykładu.
– Żeby futerko się polerowało na mokro – trzeba biegać i powiewać wszystkim… to się musi ruszać. No i zwilżać w mokrej trawie…
– To dlatego biegasz po łące… a jeśli kopiesz dziurę, to też pomaga polerować futerko?
– Nieee… kopię dziurę, bo potrzebuję kreta albo myszy. No wiesz, drugie danie pierwszego śniadania.
– Ale obsypujesz sobie brzuszek ziemią i błotem!
– No tak. To jest maska mineralna na skórę. Markowa! Nazywa się „Miss Meadow”. No wiesz, taka czyszcząca i odżywcza… Jakbyś jeździł brzuchem po błocie to też byś miał taką delikatną skórkę jak ja! – z dumą wywaliła do góry brzuszek lekko pękaty i porośnięty rzadkimi długimi włosami… Spojrzałem. No tak… Jasne. Każdy powinien mieć taki brzuszek. Niekoniecznie własny… ale brzuszek pieska też się liczy. Obiecałem sobie częstsze pokładanie w kałużach.
– No dobra… masz środek polerujący na futerku, polerujesz, zwilżasz, nakładasz maskę mineralną na brzuszek…
– I myszę do brzuszka! – uzupełniła z naciskiem. Nigdy jeszcze nie upolowała myszy w norze, mimo wszystkich sukcesów myśliwskich na powierzchni ziemi.
– I powiedzmy, że masz myszę do brzuszka… ale co to ma wspólnego z tarzaniem się w zdechłym krecie?
– Maska biologiczna „La femme des marais”! – wyjaśniła patrząc z uszami sterczącymi ostro w górę – Od polerowania futerko mogłoby stać się łamliwe!
Wolałem nie pytać o szczegóły. Niektóre rodzaje stosowanych przez nią masek biologicznych przyprawiały mnie o lekki niesmak. Zmieniłem temat.
– A przed bocianem uciekasz dla utrwalenia maski?
– Ja nigdy nie uciekam przed bocianem! – Aż usiadła z oburzenia – A co to jest bocian?
– Ten duży biało-czarny ptak z czerwonym dziobem, przed którym wiałaś wczoraj… i przedwczoraj… i dwa dni temu… Odkąd tu jesteśmy prawie codziennie biegniesz do niego a kiedy startuje – uciekasz.
– A… ten… no… no to po masce biologicznej posypuję futerko maską torfową „Summer Peat”. – w zmienianiu tematu Nana była mistrzynią świata. – No wiesz, biegam po suchej drodze przez torfową łąkę, to się samo posypie.
Wiedziałem. Byłem przykurzony na brązowo po każdym przejściu przez pastwisko a Ilonkę złościł nalot na ubraniach sięgający pasa. Nawet pies trzy razy wyższy od Nany miałby na sobie tę borowinę…
– Tylko, że na sucho torf niewiele daje – westchnęła Nana i w zadumie podrapała się za uchem. Coś mi zaświtało.
– To dlatego włazisz do krowiego wodopoju?
– To miejsce jest super! Wiesz, woda ma dodatki roślinne regenerujące cerę, z mnóstwem witamin i mikroelementów!
Woda wyglądała na czystą ale tam, gdzie nasza psina lubiła wleźć, była pokryta rzęsą… ale bardziej zadziwiło mnie biochemiczne wykształcenie u pieska.
– Nanułka, a co to są te mikroelementy i witaminy? – postanowiłem ją wypróbować.
– Witaminy to te zielone listki na wierzchu, nie wiedziałeś? A mikroelementy to sobie pływają przy dnie. Trudno je złapać, bo uciekają jak głupie. A raz widziałam takiego makroelementa ale odpłynął. Miał kolorowe płetwy.
– A ja myślałem, że to ryby…
– Tak też się nazywają? Tyle jest nazw na świecie… i po co aż tyle? – zmarszczyła nos i podjęła wykład – W tej rzece jest też na brzegu i dnie taka doskonała maseczka kosmetyczna… nazywa się „L’odeur de la Boue”… świetnie robi na łapki.
Kiedy wyłaziła z wodopoju, miała łapki pokryte grubą warstwą czarnego mułu z dna. Kiedyś sam tam wlazłem z ciekawości, szukając przeprawy bliższej niż mostek, po którym chodzimy zazwyczaj. Wyglądało to jakbym wlazł boso a wylazł w czarnych „gumowcach” do kolan. Najwyraźniej ja też zrobiłem sobie maseczkę. Nie wiedziałem, że taki ze mnie „kosmetyk”… Ale Nana dorobiła teorię naukową do chlapania się w błocie a to już coś. Na ogół pieski włażą w bagno bez jakichś poważniejszych ambicji.
– Niech zgadnę… jak potem biegasz po wysokiej trawie na pastwisku to robisz sobie masaż?
– No… bo trzeba zebrać nadmiar maseczek i pobudzić krążenie.

Za każdym razem krąży wokół nas, dopóki nie wyjdziemy na drogę i powiewa ogonem. Wygląda na mocno pobudzoną… prawdę powiedziawszy, jak tylko na nią nie patrzymy – podbiega od tyłu i znienacka szczeka. Ktoś obcy mógłby paść na zawał.
– A na drodze odpoczywasz po tym wszystkim?
– Czy ja wyglądam na lenia? – spojrzała z wyrzutem. Zastanowiłem się. Przez większość dnia i całą noc spała na plecach, od czasu do czasu przebierając łapkami i poszczekując. Wygląda na to, że pracowała nawet we śnie.
– Wiem, że cały czas pracujesz. – potwierdziłem, bo szanuję jej prawo do definiowania pracy po psiemu. Pomerdała ogonem i wróciła do wykładu.
– Na drodze trzeba podsuszyć, żeby maska mineralna i biologiczna stwardniały. Potem trzeba je pokruszyć i spłukać.
To wyjaśniało dlaczego po trzystu metrach polnej drogi znowu właziła do rzeki i moczyła się razem z nosem. Proces dbania o futerko wymagał mnóstwa czasu i wysiłku… i pomyśleć, że ludzkie kobiety po prostu idą na godzinę do fryzjera albo kosmetyczki. Nana westchnęła ciężko. Może pomyślała o tym samym, co ja.
– Po spłukaniu muszę futerko powoli wysuszyć przed ostatnią fazą.
Kolejna tajemnica wyjaśniona: bieg po lesie między rzeką i plażą ma sens a machanie ogonkiem i okolicznym futerkiem nie wynika z przypadkowych humorów, tylko ze złożonego procesu kosmetycznego. Pokręciłem głową. Znam Nanę od dwóch lat a nie posądzałem jej o tak skomplikowane strategie. Zawsze wydawało mi się, że biega i wtyka wszędzie nos a życie samo jej się układa.
W tej konkretnej chwili Nana ułożyła się wygodniej na trawce. Na moment podniosła głowę, potem gwałtownie przewróciła się na bok. Poruszyła kilka razy łapkami jakby wykonywała próbę gestykulacji, po czym nagle złapała się za nos. Pokiwała się trochę w tej pozycji sprawdzając czy nos należycie trzyma się swojego miejsca, po czym westchnęła głęboko. Byłem pewien, że zapomniała już o czym rozmawialiśmy, ale znowu mnie zaskoczyła.
– Wiesz jaki ważny jest czas suszenia futerka przed następnym etapem? – podjęła temat dokładnie tam, gdzie przerwała.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Nie mam takiego futerka ale często starannie suszę różne rzeczy w pracy, akwarele i takie tam…
– Jak za bardzo wyschnie, to nie będzie mięciutkie. – Przerwała, żeby podrapać się po uchu – Powinno być jeszcze troszkę wilgotne. Ale jak będzie mokre, to potem źle się ułoży. Czasem muszę biec, żeby zdążyć.
– Rozumiem… – naprawdę coś zrozumiałem: mianowicie, dlaczego czasami wcale się nie spieszy do morza a kiedy indziej pędzi na przełaj przez zamki z piasku i kocyki pełne plażowiczów depcząc po plecach i torebkach z jedzeniem. Dla ludzi czas to pieniądz a dla Nanusi – czas to futerko.
Milczeliśmy razem przez dłuższą chwilę zanim zapytałem:
– A następny etap?
– Solankowa mineralizacja neptuniczna.
– Co proszę?
Spojrzała na mnie jak bibliotekarz na analfabetę.
– No… muszę ostrożnie zwilżyć futerko wodą morską!
Pokiwałem głową i zapytałem:
– A dlaczego boisz się wody?
Położyła głowę na łapkach.
– Za dużo jej jest. Rzeczy, które się ruszają, nie powinny być takie duże. Konie są za duże. Krowy są za duże.
Mówiła szczerze – kiedy spotkała krowy na drodze, uciekała do najbliższej dziury w płocie.
– No ale krowy są pożyteczne… – spróbowałem ją przekonać – Mała krowa nie mogłaby zrobić dużej kupy…
– Mogłaby się postarać. Wszyscy by tylko szli na łatwiznę. – mimo całego zamiłowania do nie oczyszczonych krowich żołądków oraz zainteresowania dla post-krowich pozostałości na pastwisku Nana nie lubiła zbyt dużych stworzeń. Spróbowałem delikatnie zmienić temat.
– Myślisz, że jak będziesz szczekała na fale, to morze zmaleje? – kiedy dobiegała do wody, pozwalała się opryskać a nawet ochlapać grzbiet ale potem nie właziła głębiej niż do połowy łapek i próbowała ugryźć falę. Pomysł obszczekania morza jeszcze jej nie przyszedł do głowy.
– Jutro spróbuję.
– Jak skończysz z dbaniem o futerko?
Spojrzała na mnie zdumiona aż jej się uszy postawiły.
– Przecież po zaneptunowaniu musi być piaskowanie!
– Co?

– A co ja robię jak wyjdę z morza?

Zawsze tarzała się w piasku jeżdżąc po nim nosem i odpychając się tylnymi łapkami a potem kopałas obie dołek w najlepszym miejscu w naszym grajdołku i spała przez dwie godziny. Przy okazji wbijała sobie w mokre futerko tyle piachu, że wyglądała jak skorupiak.

– Nic nie robisz.
Aż zipnęła z oburzenie.
– Jak to nic? Muszę zmieścić w futerku co najmniej kilo piasku! Wiesz, jakie to trudne? I wypolerować futerko na mokro, żeby po wysuszeniu została na nim morska sól! I nie mogę się ruszać przy suszeniu bo ją zetrę!
– Przecież i tak zetrzesz sól z futerka, jak wytrzepiesz piasek.
– Wcale nie… jak już się wysuszę to nie trzepię, tylko wywiewam.
– Co robisz?
– Idę na spacer pod wiatr. A wiatr wydmucha ze mnie cały piasek. I wtedy już mam takie miękkie futerko, że aż sama sobie zazdroszczę!
Spojrzałem w notatki robione dyskretnie na boku. Wygląda na to, że Nana poświęcała każdy dzień wakacji na tak skomplikowaną kurację futerkową… i aż pożałowałem psiny.
– Nanusiu, ale przecież na to wydmuchiwanie piasku wybierasz się, jak zaczynamy powoli myśleć o powrocie z plaży. A w drodze znowu się kurzysz i moczysz i włazisz w błoto… i masz je całe w strąkach i paprochach z krzaków. Czyli zadbane futerko masz przez jakieś pół godziny po całym dniu starań.
Złapała się obiema łapkami za nos. Potarła głową o trawę. Westchnęła ciężko, jak hamująca ciężarówka.
– A możesz mi zrobić morze pod domem? Żebym miała je jak wracamy z plaży?
– Mogę – bezczelnie postanowiłem podnieść swój prestiż w psich oczach – ale wtedy morze będzie jeszcze większe.
Ten aspekt sprawy najwyraźniej nie przypadł jej do smaku. Nie lubiła powiększania rzeczy ogromnych.
– Noo… Nie jest łatwo dbać o futerko, jak się jest pieskiem.
Spojrzałem na garści śmiecia wyczesanego z Nanusi. Rzeczywiście, nie było łatwo, zwłaszcza, że uciekała przed grzebieniem jeszcze szybciej niż przed bocianem. Jeśli zrezygnuję z czesania – Nana dorobi się dredów. A ponieważ nie zdradza chęci przyłączenia się do rastafarian, musiałbym ją ostrzyc. To by dopiero była tragedia. Też sobie westchnąłem.
Najwyraźniej moje współczucie poprawiło Nanusiowy stosunek do świata, bo podsumowała:
– Ale i tak mi się udaje. – przewróciła się na plecy – Zobacz, jakie mięciutkie. I tu, przy uszach.
Przy uszach każdy pies ma mięciutkie futerko ale nie chciałem jej dołować.
– Rzeczywiście. – powiedziałem głaszcząc i smerając w poszukiwaniu przegapionych rzepów.
– No widzisz? – pokręciła się z zadowoleniem – wszystko dzięki mojej metodzie „SPA dla Psa”! Zrobiłam się taka atrakcyjna! I w ogóle!
Spojrzała mi w oczy i dodała:

– Jakbyście robili to, co ja to też mielibyście takie śliczne futerka na brzuchu… i ogonki!
Wyobraziłem sobie siebie i moją żonę, jak razem z Naną tarzamy się w bagienkach i zdechłych gryzoniach… jak porastamy miękkim dziesięciocentymetrowym futrem… jak wyrastają nam ogony… Pogłaskałem pieska.
– O, tak, Nanusiu. Na pewno. Wszyscy powinni tego spróbować.  

Kategorie
Wierszyki i Owsiki

Owsik szlachecki

Owsik rozpychał się w tyłku: Zadrżyjcie psubraty!
W dowód mego szlachectwa mam certyfikaty!
Lecz nie zyskał uznania, bo chociaż się puszył,
nikogo nie zadziwił ani też nie wzruszył.
Miał do tych papierów umysł niegotowy:
nie wiedział: co pergamin – co toaletowy…

 

Kategorie
Bez kategorii Wierszyki i Owsiki

Owsik tytan

Owsik krzyknął: – Ja mocarz! Ponad światem stanę!
Pierdnięto. Wzleciał. Rozbił łeb o porcelanę.
O wy, co was nad światem własna pycha niesie!
Możecie się nadymać – zginiecie w sedesie…

Kategorie
Bez kategorii

„Wszystko przez krasnala” – Malwina i Eliza na tropie, czyli jak zapragnąłem udusić autorkę

Jest wiele powodów, dla których czytelnik ma ochotę udusić autora. W pewnym sensie należy to do dobrych zwyczajów i jest swoistym świadectwem jakości. Jakiej jakości? To już zależy od powodów, dla których ma się ochotę autora udusić.

Można chcieć udusić autora z powodu straconego czasu. Ale na przykład Arthura Conana Doyle’a czytelnicy pobili pod bramą jego własnego domu, ponieważ napisał opowiadanie, w którym uśmiercił Sherlocka Holmesa. Do duszenia wówczas nie doszło, niemniej  motywacja była dla autora pochlebna.

Jak widać – chęć duszenia autora może być komplementem lub zniewagą czytelniczą.

Kiedy kilka dni temu znalazłem książkę w skrzynce na listy – nie wzbudziło to we mnie wielkich emocji. Kiedy otworzyłem kopertę i znalazłem tam ” Wszystko przez krasnala” – ucieszyłem się. Lekko się zdenerwowałem, kiedy książkę zgarnęła mi spod ręki małżonka. Kiedy zaczęła czytać i wypadła z obiegu – zdenerwowałem się bardzo. A moje zdenerwowanie narastało, gdyż małżonka wsiąkła w książkę na cały dzień. W końcu sam się dorwałem do tego „krasnala”, po czym i ja wsiąkłem na cały dzień.

Nie jest to kryminał aż tak śmieszny, jak inne opowieści Małgorzaty Kursy. Środek ciężkości tym razem spoczął na charakterach i narastającym napięciu w grupie kilku osób zamkniętych w niewielkim ośrodku wypoczynkowym – inaczej mówiąc: mamy tu do czynienia z wariacją na temat klasycznego kryminału Agathy Christie. Wariacją twórczą i udaną, czego dowodzi fakt, że dwie dorosłe osoby obeznane z różnymi opowieściami kryminalnymi (czyli ja i moja małżonka) zaczytały się w tej historii rezygnując z innych czynności życiowych.

Przy podejmowaniu  podobnych wyzwań o sukcesie decyduje między innymi umiejętność wiarygodnego pokazania podobnej sytuacji w odmiennych realiach kulturowych. W powieści Małgorzaty Kursy zarówno realia współczesnego małego ośrodka wypoczynkowego, charaktery postaci drugoplanowych, jak i dialogi stanowią bardzo smakowitą całość.

A kiedy skończyłem opowieść i spojrzałem nie tyle na zegarek, co w kalendarz, nabrałem ochoty na uduszenie autorki. Wyrwała mi z życiorysu czas przeznaczony na kilka ważnych zadań, która teraz będę musiał ze sobą pogodzić i robić na raz.

Cóż, przed sięgnięciem po tę książkę należy się upewnić, że nie mamy nic pilnego do roboty.

Kategorie
Historia i kultura Ilustracja Zwierzaki

Gamethoven

Czasami przychodzi kryska na Matyska, a czasami urodziny na Marka.

Co można podarować melomanowi uwielbiającemu swoją boston-terrierkę i piwo?
No właśnie… Początkowo miał dostać piwo.

Niestety piwo jest artykułem spożywczym, co gorsza sprzyjającym natchnieniu i wielkiej lotności ducha. Siedziałem przy tym piwie patrząc, jak w miarę obniżania się poziomu płynu w butelce podnosi się mój Duch… I takMtak nie dostał piwa, za to ja z tegoż piwa dostałem natchnienie… i efekt tego natchnienia powędrował do Marka na urodziny.

Tak w życiu różnie bywa, gdy popijemy piwa.

Piwo ma swoje heroiczne karty w historii. Nasz książę Leszek zwany Białym nie udał się na krucjatę mimo wszelkich wezwań papieża – uczynił to całkowicie legalnie i otrzymał dyspensę na swoją absencję, gdyż złożył przekonywujące usprawiedliwienie: w Ziemi Świętej nie znali piwa, a on, książę Polski, bez piwa i miodu żyć nie może. Papież uznał tę argumentację, z lekka popartą oświadczeniem księcia, że ma pod bokiem swoich własnych pogańskich Prusów, których zaraz będzie nawracał na miejscu w ramach krucjaty wspomagając się ulubionymi wyrobami lokalnego rzemiosła alkoholowego.

Gdyby komuś wydawało się to epizodem niewiele znaczącym, przypomnę, że w wielkim poemacie Jana Brzechwy pod tytułem „Przygody rycerza Szaławiły” o wszystkich przygodach wzmiankowanego herosa dowiadujemy się właśnie dzięki posiedzeniu przy piwie, odbytym w składzie: rycerz Szaławiła w roli narratora-prelegenta, trzech zuchów-pasibrzuchów pociągających z kufla (każdy miał swój własny kufel a nawet postawili rycerzowi – albowiem grał w nich duch prawdziwego sponsora) a  temu zacnemu towarzystwu sekundował pod stołem Roch, giermek Szaławiły.

Jednakże rycerska karta w historii piwa to nie wszystko. Piwo otarło się o świętość a nawet sprawiło cud uzdrowienia!
Zdarzyło się tak, że w czasach Zygmunta III nuncjusz papieski Ippolito Aldobrandini wielce smakował w naszym krajowym piwie, szczególnie w wareckim. Powrócił później do Rzymu i nawet został papieżem Klemensem VIII. Trzeba trafu, że na tym etapie jego kariera przybrała złowrogi obrót: zachorował od wrzodu, z którym nie poradził sobie nadworny medicus. Nie poddawał się gorączce i walczył ze wszystkich sił, a duchowni, przyjaciele i dworzanie modlili się u jego łoża, by mu tych sił nie brakło.

Jednakże gorączka zdawała się wygrywać te nierówną walkę a rozgorączkowany Klemens VIII przypomniał sobie o napoju, który przynosił mu w Polsce ulgę w upalne dni. Ledwie żywy wyszeptał (mając płoną nadzieję, że jakimś cudem któryś ze świętych mu przyniesie kufelek): o Santa… piva di Polonia… o, Santa… biera di Warca!
Zmartwieni dworzanie uznali to za modlitwy do jakiejś nieznanej im lokalnej świętej, a duchowni posłuszni głowie Kościoła rozpoczęli modlitwy: Santa Piva ora pro nobis…
Ledwie żywy Klemens VIII, wytrawny dyplomata, zachował dość przytomności umysłu, by docenić sytuację. Mimo słabości i cierpienia ryknął śmiechem tak gwałtownym, że pękł mu wrzód – przyczyna choroby.

Skutkiem tego zaczął szybko wracać do zdrowia… I niech ktoś udowodni, że wstawiennictwo świętej Pivy z Polski nie pomogło!

Kategorie
Dla dzieci Ilustracja

Wakacje z delfinem

Teoretycznie są wakacje, ale jakieś takie koślawe.

Po pierwsze: z powodu epidemii siedziało się w domu, przez co granica między wakacjami a resztą roku trochę się zatarła. Siedzenie w ogródku u Gruzinów z winem, notesem i szkicownikiem to rodzaj pracy a nie wypoczynku. Chociaż, przyznaję – pracy relaksującej.

Po drugie: pada, a w przerwach leje.

Chcąc uratować trochę nastroju narysowałem sobie wakacyjny obrazek – coś takiego w sam raz do pokoju dzieci. Ponieważ nie mam dzieci  – kierowałem się mądrością Rejenta Milczka z „Zemsty”:

„-Co, nie macie? nic nie szkodzi! mieć możecie… tacy młodzi!”

A gdy skończyłem obrazek i zdołałem go zeskanować w krainie zamkniętych punktów usługowych – spróbowałem wyobrazić sobie, jak będzie wyglądał w pokoju. A potem wypróbowałem na wizualizacjach.

Kategorie
Historia i kultura Ilustracja

Chimera nr 1 – Syrena Raf Koralowych

 Chimera znana z mitologii greckiej miała ciało kozy, ogon węża, głowę lwa i wbudowane urządzenie zapalające – ziała ogniem, o czym atakujący ją wojownicy dowiadywali się na moment przed śmiercią.
Przeszła do mitologii jako symbol stworzenia niemożliwego – biolodzy do dziś nazywają jej imieniem organizmy mające dwa rodzaje DNA.
Jednakże wyobraźnia ludzka to nie biologia, tu wszystko może się wydarzyć.
Wyobraźnia ludzka jest chimeryczna.
Nie da się ukryć, że ja jestem człowiekiem, co wystarczy za usprawiedliwienie dla tworzenia w wyobraźni różnego rodzaju hybryd – w ten sposób narodził się pomysł cyklu pod zbiorczym tytułem „Chimery”.
Wszelkiego rodzaju eksperymenty artystyczne mają na celu sprawdzenie, co się wydarzy? Co zrobi na nas wrażenie?
Pewnego dnia pomyślałem sobie, że syrena – pół-kobieta, pół-ryba to także pewien rodzaj chimery międzygatunkowej. Pytanie brzmi: jak mogłaby wyglądać? Czy byłaby kolorowa, niczym ryby z rafy koralowej? Czy byłaby szczupła niczym lekkoatletki, czy też przeciwnie: przypominałaby stworzenia ograniczające straty ciepła przy pomocy tkanki tłuszczowej, takie jak foki, wieloryby czy manaty (zresztą nazywane przecież syrenami)?
Wyobraźnia raz popędzona w tym kierunku zaczęła podsuwać mi coraz dziwniejsze zestawienia i kształty. Na początek postanowiłem zestawić precyzyjny rysunek brązowym tuszem z suchą pastelą dostarczającą świetlistych i jaskrawych kolorów na szarym kartonie.
Ale wybór techniki to pierwszy krok, prawdziwym wyzwaniem jest wybór przedmiotu.
Jak wygląda syrena dzisiaj? Grecka była pół-ptakiem pół-kobietą, rzymska przypominała syrenkę warszawską. Na szczęście nie muszę się ograniczać tradycją, gdyż nie jestem ani Rzymianinem, ani Grekiem ani nawet warszawiakiem…
Mogłem bez skrępowania tworzyć własną wersję – o dowolnym stopniu dosłowności.
Ręka jest poniekąd firmowym znakiem istot człekokształtnych ale czy ręce syreny powinny przypominać nasze – dostosowane do pracy – czy też raczej zwierzęce dostosowane do chwytania ofiar? Jaką głowę powinna mieć syrena? Nie oszukujmy się – uwodzicielska twarzyczka przydaje się syrenie do polowania na żeglarzy stęsknionych za towarzystwem, nie na ryby. W czasach potężnych stalowych statków syreny z kobiecą głową wyginęły z głodu z powodu nie zauważania ich kusicielskich walorów przez potencjalne ofiary. Przetrwać mogły tylko i wyłącznie te, które dietę oparły na bardziej dostępnych stworzeniach morskich niż marynarze i turyści. Poza tym głowa wyposażona w potężny dziób wcale nie wyklucza polowania na brzegu – po prostu plażowicza trzeba porwać zamiast skusić. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że współczesna syrena winna mieć głowę odmienną od mitycznego wzorca.
Współczesnej syrenie przydałyby się również pułapki świetlne takie, jakie mają ryby głębinowe – ostatecznie coś się może złapać i na taką wędkę…
Powstanie jeszcze wiele syren i chimer.
Ten pomysł kusi mnie niczym syreni śpiew.