Kategorie
Fotografia Historia i kultura

Kielce – Pałacyk Zielińskiego…

Ciąg dalszy spacerów po starych Kielcach. Pałacyk Zielińskich wklejony między park i wzgórze zamkowe.

Nanusia woli park, bo wn można szczekać na kaczki. Ale, że my nie umiemy porządnie szczekać, to pałacyk Zielińskich nam odpowiada.

Kategorie
Fotografia Historia i kultura

Kościół Bożego Ciała w Krakowie

 

Odkąd pierwszy raz wziąłem aparat fotograficzny do ręki fascynowały mnie fragmenty architektury wycięte z całości. Lubię fotografować i patrzeć na miejsca ,w których stykają się różne bryły, rytmy, linie i akcenty.  Wielkie gotyckie kościoły są pod tym względem bardzo wdzięcznym obiektem, chociaż osobiście wolę raczej zamki, które mają znacznie bardziej jednorodną fakturę bardziej surowe formy.

Z innych rzeczy, które lubię warto wymienić bezdennie głupie hasła reklamowe w rodzaju: kup u nas kosiarkę i zostań bohaterem w swoim domu… albo: bądź turystom we własnym mieście. Zupełnie nie rozumiem dlaczego nie doczekałem się jeszcze reklamy brzmiącej: bądź bezrobotnym we własnej pracy albo: zostań gościem w swoim domu.

biorąc jednak pod uwagę o rozwój haseł reklamowych nie będę czekał długo. Ktoś na to wpadnie wcześniej czy później.

A póki co bądźmy sobie turystami w Krakowie przy użyciu mojej strony. A co!? Jak reklama to reklama.

Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy: Dama Tulia

Zgodnie z obietnicą postanowiłem zamieścić coś o kobiecie nieco bardziej typowej… o ile królewska dwórka, córka cenionego starosty jest w jakikolwiek sposób typowa. Z drugiej strony więcej w tym świecie dam niż Bab Bojowych… Pani Tulia zajmuje ważne miejsce w pierwszej części opowieści – zatem należy jej się kawałek prezentacji jak chłopu ziemia – niech mi jej małżonek wybaczy takie porównanie.

Dzień zapowiadał się dobrze, wieczór jeszcze lepiej i Tulia nie zamierzała marnować okazji. Skorzystała z zaproszenia i przyłączyła się do ćwiczeń, naturalnie we własnym stylu.

Rhoud-an zwykle zaczynał trening po przebudzeniu, jednakże tym, co wymagało noszenia zbroi, zajmował się dopiero po solidnym i późnym śniadaniu. O ile zdążyła się zorientować – najwcześniejsza część ćwiczeń obejmowała rzeczy takie jak bieganie, zapasy i tym podobne czynności w odzieniu zbyt lekkim, których oglądanie mogło postawić damę w niezręcznej sytuacji. Dlatego zamiast się śpieszyć i wychodzić razem z nimi – czas do śniadania poświęciła na przygotowanie.

To, co zwykłym mieszkankom miasta zajmowało chwilę, w jej przypadku oznaczało cały szereg poważnych decyzji. Rozmowa z mężem przypomniała jej o bardzo istotnej kwestii: tak jak Tulius czy każdy inny wielki pan stawał się wzorem postępowania i prawa, tak dama chcąc nie chcąc pozostawała wzorem elegancji i stylu. Bezwzględnie identyfikowała się z tym poglądem. Ubieranie się na wycieczkę za miasto w ten sam strój, co na modlitwy w katedrze, byłoby zdecydowanie niestosowne. Nie mogła również włożyć zwykłej codziennej sukni – jakby nie patrzeć: wycieczka to wystąpienie publiczne, przynajmniej na etapie przejazdu przez miasto…

Siedziała na łożu w koszuli i dumała nad złożonym problemem, niemalże zazdroszcząc kobietom, które posiadały jedną suknię na wszystkie okazje. Teraz też zauważyła, że dworskie wycieczki i zabawy na świeżym powietrzu wymagały zupełnie innego stroju – ostatecznie dwórki nie uganiały się z oszczepem po krzakach. Wprawdzie obecny wyjazd niczego takiego nie zapowiadał ale jednak w przyszłości wiele mogło się zdarzyć.

Krótko mówiąc: potrzebowała więcej ubrań.

Przyszłość przyszłością lecz decydować musiała się tu i teraz. Ostatecznie wybrała spodnią suknię z kremowej niebarwionej wełny i ciemnozieloną suknię wierzchnią wykończoną haftami. Warkocze po starannym rozczesaniu i ponownym zapleceniu Janetka jej upięła w coś w rodzaju korony. Przed samym wyjazdem narzuciła na to wszystko nałęczkę a ramiona okryła płaszczem. Wybrała płaszcz z kapturem, podbity futrem… stosowny bardziej na zimę niż na wiosnę, za to bardzo strojny. Kaptur odrzuciła w tył i nie zakrywała głowy – nie w tak piękny dzień. Ukradkowe spojrzenia mężczyzn, które podchwyciła, utwierdziły ją w poczuciu słuszności wyboru.

Tak więc jechała dumnie wyprostowana na białej klaczy obok swojego małżonka w pełnej zbroi, za nimi Mertyn i Hannes, na końcu Pawełek a obok niego Janetka na jucznej kobyłce, z lutnią w futerale przewieszonym przez plecy. Naturalnie obaj żołnierze i giermek także uzbroili się po zęby i Tulia miała asystę, której mogli pozazdrościć wszyscy w okolicy – może poza nielicznymi mieszkańcami królewskiego zamku.

Przedefilowała z orszakiem przez całe miasto, oszczędnie odpowiedziała na pozdrowienia żołnierzy jej ojca w głównej bramie i z zadowoleniem patrzyła, jak woźnice na drodze ustępują miejsca. Pomstowali ale tak, by żaden ze zbrojnych towarzyszących Tulii nie zauważył. Uświadomiła sobie, że jedzie w towarzystwie bardzo przystojnych mężczyzn ale raczej zniechęcających do żartów czy zaczepek. Uznała to za bardzo zabawne.

Na miejscu czekała ją kolejna przyjemna niespodzianka: kiedy rządca wspominał o należącej do domu łące, nie określił wielkości. Pastwisko było naprawdę duże, do tego zaopatrzone w szopkę, w której można było się schować przed deszczem a nawet przenocować, co często robili pasterze. Na miedzy rosło kilka drzewek nieśmiało puszczających pierwsze pąki, a jak się okazało, przylegające do pastwiska rozległe pole również należało do Rhouda-an… Dzierżawiła je rodzina chłopska i najwyraźniej stąd pochodziła część zaopatrzenia domowej spiżarni. Kilka krów i kóz pasących się w drugiej części łąki należało właśnie do nich. Pilnujący chłopiec na widok orszaku odłożył coś, co wyplatał ze słomy i ukłonił się z daleka. Prawdopodobnie był to ten przez stajennego Niczka nazwany Kichą…

Szybko znudziło ją obserwowanie walczących mężczyzn. Niewiele widziała z daleka a bała się podejść – za dużo żelaza latało w powietrzu… zaś połączeni z żelazem mężczyźni poruszali się bardzo szybko i w nieprzewidywalnych kierunkach. Zaplanowała na później mnóstwo pytań o szczegóły – w przeciwnym wypadku oglądanie nie dostarczy żadnej przyjemności. Pokrzepiona tymi przemyśleniami dosiadła swojej klaczki i zaczęła galopować dookoła łąki.

Od tego momentu na treningu różne rzeczy przebiegały niezgodnie z utartymi zwyczajami – na przykład Pawełkowi po raz pierwszy w życiu udało się czyste i mocne trafienie Mertyna w głowę. Hannes trzy razy pod rząd dostał dokładnie w ten sam sposób i w to samo miejsce.

W kolejnym starciu Rhoud-an zbił jego atak, chwycił własny miecz za klingę i przyłożył mu rękojeścią w hełm. Strzelec padł na ziemię.

Rycerz popatrzył na niego, spojrzał w kierunku swojej żony krążącej po drugim końcu pola…

– Trochę was rozumiem – powiedział – ale jak się nie opamiętacie, to was pozabijam. Paweł, jeżeli Mertyn nie zacznie uważać, to zrób mu krzywdę.

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura Wierszyki i Owsiki

Królewskie Psy: modlitwa za myszy

Rozpędziłem się z pisaniem piosenek dla rozmaitych postaci w Królewskich Psach i z tego wszystkiego obudziłem się dzisiaj rano z gotową piosenką całkowicie niepasującą do tematu opowieści.

Zaraz na spacerze z psem wymyśliłem do niej całą sytuację, która uzasadnia jej pojawienie się w tej historii… No, bo przecież nie będę marnował tekstu, który już napisałem! A nie planuję zostawania zawodowym tekściarzem i pisania 6 piosenek dziennie dla różnych wykonawców.

W każdym razie historia, która czai się za tą piosenką jest taka: mamy zjazd koronowanych głów. Przed obliczem Dostojnych Gości występuje trubadur i śpiewa krótką pieśń o zwycięskiej bitwie a zaraz po nim na środek sali wychodzi królewski błazen i na tą samą melodię śpiewa piosenkę którą poniżej zamieszczam:

W kącie podwórza pod deskami szykowanymi na budowę
mysia rodzina zbudowała malutki dom z ogrodem…

Od świtu mysia mama z tatą myszkują w grządkach i ogrodach
a mysie dzieci śpią wtulone i marzą o przygodach.

Myszy z okruchów chleba tworzą na przyszłość plany całkiem nowe
dopóki ktoś nie weźmie desek, by zrobić z nich wychodek.

O Przepotężny Budowniczy, co sam potrafisz podnieść deski!
Ulituj się nad mysim światem, tak małym i niebieskim!

 

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy: Baby ze Szkierów – starcie cywilizacji.

Krótka drzemka czyni cuda – dziewczyny przekonały się o tym nie raz. Ale porządny sen czyni cuda jeszcze większe: poprawia humor.

Miały wystarczająco dużo wrażeń, żeby nie zasnąć na długo… chciały rozmawiać, bo było o czym… Najpierw ten niezwykły port w zatoce i miasto kilkakrotnie większe niż Nordsee… Właściwie nie miały skali porównawczej – było to trzecie miasto, jakie w życiu widziały, z tym, że drugie oglądały w kajdanach prowadzone na szafot nie spodziewając się, że przeżyją. To psuło chęć zwiedzania. 

Brama Portowa, przez którą dzisiaj przeszły, była równie duża, jak cały zamek starosty Haestensona… Mury obronne tego miasta wyraźnie wyższe, do tego nieprawdopodobny zamek królewski na skale i nieco mniejszy, do którego wprowadzono je teraz. Wszystkie mieszkały w kamiennych domach ale różnica skali między wszystkim, co widziały dotąd, zwalała z nóg. Wieża obronna Osvirssona, jego duma i przedmiot zazdrości wielu żeglarzy, mogłaby tu stać sobie w kącie dziedzińca niezauważona. Uprzejmy i nieco zaintrygowany chłopak zaprowadził je do izby w baszcie – powiedział, że na razie będą tu mieszkać. Pusta izba wyglądała nieźle – w ich domach nieczęsto bywała podłoga z desek, na ogół miały glinianą polepę posypaną piaskiem i okrytą tu i ówdzie trzcinowymi matami.

Potem przyszło kilka milczących kobiet – rzuciły im spojrzenie spode łba, zostawiły wypchane sienniki i zniknęły bez słowa. Na dziedzińcu panował ruch i gwar, trwało przeprowadzanie koni do stajni, przenoszenie rozmaitych rzeczy do głównego budynku… Tenże gmach niewątpliwie uznałyby za najwspanialszą budowlę świata, gdyby nie to, że tuż ponad zamkiem starościńskim widać było zamek królewski. Nie sądziły, że mogą istnieć tak wielkie budynki ani góry, a już postawienie ogromnej budowli na wyniosłym szczycie uznały za przekonujący dowód potęgi. Najchętniej poszłyby oglądać… jednakże uświadomiły sobie, że wejścia na zamek strzegli nieznani im żołnierze z wizerunkiem psa na zbrojach, którzy mogli ich nie wpuścić z powrotem. Do podziwiania trochę zniechęcał je również fakt, że nie widziały znajomych twarzy ale w sumie nie przejęły się tym za bardzo. Ostatecznie mieszkał tu cały tłum… oraz one, sądząc po słowach Rhouda-an i tego chłopca, który je tu przyprowadził wprost ze statku. W końcu dopadło je zmęczenie pracowicie gromadzone podczas bezczynnej podróży. 

Ponieważ nikt niczego od nich nie chciał, uznały, że nie będą plątać się zapracowanym ludziom pod nogami. Zawinęły się w swoje wciąż jeszcze nowe płaszcze, położyły na siennikach i zapadły w kamienny sen.
Obudziły się parę godzin później.
Signe spróbowała uporządkować włosy palcami, oczywiście z zerowym skutkiem. Spojrzała z zazdrością na Kosę. Już miała powiedzieć jej coś w rodzaju „tobie to dobrze”, kiedy przypomniała sobie, dlaczego przyjaciółka zaczęła golić głowę. Od razu przestała jej zazdrościć.
Wstała i obrzuciła się krytycznym spojrzeniem.
– Na co się tak gapisz? – zapytała Gudrun.
– No właśnie nie ma na co…
– To po co się gapisz?
– Wykąpała bym się.
– Ja też. – wtrąciła się Ingvild.
– Ja też. – powtórzyła za nią Kaisa.
– Ja też. – doleciało z kąta. Chyba wszystkie myślały o tym samym a powód łatwo odgadłby każdy, kto posiada nos. Od dawna potrzebowały kąpieli. Najbliższym jej substytutem, jaki się trafił, było wietrzenie na pokładzie królewskiego okrętu.
– Z tej strony jest rzeka – odezwała się Joreid, którą zainteresowało wąskie okienko.
Zaczęły się tam pchać, jednak okienko wymyślono jako strzelnicę dla dwóch kuszników a nie punkt widokowy dla tuzina nietuzinkowych figur.
Niemniej po kolei zdołały wyjrzeć.
– Wszystko tu mają strasznie duże. – podsumowała Sigrida.
– A, no tak! – odezwała się Ingvild – ale wiesz, takiej rzeki to sobie sami nie zbudowali.

Zaśmiały się wszystkie.
– Trzeba będzie wyjść i zapytać kogoś, gdzie jest brama do rzeki, bo ja bym się chętnie wykąpała. – Naima z niechęcią powąchała sama siebie.
– A poczekaj, razem pójdziemy, bo się jeszcze zgubisz – wyszczerzyła się Thorunn.

– Sama się zgubisz. – odpyskowała urażona Naima.
– Nie, po gwiazdach znajdę drogę!
– Jasne, chyba na Nordsee.
Znowu się zaśmiały.
– Ten mały mówił coś o jedzeniu wieczorem.
– A wiesz, gdzie go znaleźć, żeby zapytać?
– O jedzenie można zapytać kogokolwiek, przecież oni tutaj jedzą… chyba…

– Żeby ciebie nie zjedli.
– A tam, stanę im kością w gardle.
– Jak się w ogóle zmieścisz w gardle na raz.
– Razem pójdziemy – odezwała się Joreid.
Uznały to za dobry pomysł, więc wszystkie spróbowały doprowadzić się do porządku. Od razu uznały to za trudne zadanie. Cóż, jak tu dobrze wyglądać, kiedy ma się za mało ubrań, do tego częściowo nadszarpniętych?
Asa zastanawiała, czy okrywać się płaszczem w tak ciepłe popołudnie. Niemniej jej portki i kaftan wołały o cerowanie a nie publiczną prezentację. Może jednak płaszcz? Uznała, że musi go rozprostować, zanim straci przyzwoity wygląd: zrolować, złożyć porządnie… No, po prostu wyrównać. Rozprostowała go na podłodze, klęknęła i zaczęła składać. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
– Zapraszamy! – odezwały się chórkiem Grjota i Thorunn.
Weszła szczupła brunetka w kolorowej sukni.

***

Janetka jeszcze na schodach usłyszała głośne rozmowy i śmiechy. Trochę to nie pasowało do dam, prędzej do dwórek zostawionych bez nadzoru. Uznała, że pan starosta znalazł jej służbę u jakiejś panienki świeżo skierowanej na królewski dwór. To nie była zła perspektywa. Trochę się pocieszyła mimo wszystko, chociaż słyszała trochę za dużo głosów… ale może po prostu dama została z jakąś służbą od pośledniejszych zadań. Ostatecznie pani Tulia też rozmawiała ze służbą.
Dziwne tylko, że umieszczono gości w wieży, która służyła od czasu do czasu za składzik. To bardziej wyglądało jak jakaś kara. W zamku na pewno znalazły by się stosowniejsze komnaty. A może to tylko na chwilę, w końcu dzisiaj nocowało tu więcej ludzi niż zwykle.
Grzecznie zapukała do drzwi i weszła na chóralne zaproszenie.
Pierwsze co zobaczyła, to imponujący tyłek Asy Sigardsdottir a potem jej uda i stopy. Uda Asy w niczym nie przypominały kończyn szlachetnie urodzonych dwórek – kojarzyły się raczej z solidnym posiłkiem dla kilku dużych a głodnych mężczyzn. Zaś po jej stopach bez trudu odgadła, że od ostatniego spotkania z butami czy łaźnią zdążyły przewędrować pół znanego świata. Do tego nos podpowiedział usłużnie, że w tej niewielkiej w sumie izbie przebywa od paru godzin kilkanaście dużych i trochę spoconych kobiet stęsknionych za kąpielą.
Janetka niejedno widziała i umiała zapanować nad sobą nawet w obecności największych panów królestwa czy też ich najbardziej rozwydrzonego potomstwa, jednakże teraz spadło na nią zbyt wiele: utrata pani Tulii, degradacja niewypowiedziana przez nikogo ale jednak odczuwalna i wreszcie dziwne polecenie pana starosty, którego sens zrozumiała dopiero teraz: wpatrując się w monstrualną dziewuchę wypiętą niczym brama piekieł.
Nie zdołała powstrzymać łez i rozpaczliwego szlochu.
– A ty czego buczysz? – odezwała się Gudrun.
Janetka nie odpowiedziała. Odwróciła się na pięcie i pobiegła po schodach – byle dalej z tego potwornego miejsca.
– O co jej chodzi? – zapytała Signe.
– Pojęcia nie mam – powiedziała Thorunn.
– A kto to w ogóle był? – zainteresowała się Kaisa.
– Latająca kobitka. – wyjaśniła Ingvild – Spojrzała na tyłek Asy i odfrunęła.
– Asa! Jak mogłaś? – odezwała się Tove z udawanym wyrzutem.
Zaśmiały się wszystkie z wyjątkiem Kosy.
– A co się stało? – zapytała Asa, która w ogóle nie zauważyła całej sytuacji.
– Skrzywdziłaś Bogu ducha winną dziewczynę – wyjaśniła Ingvild.
– Niby co zrobiłam?
– Pokazałaś jej się od najlepszej strony – zawołała Thorunn.
– A… dałybyście mi spokój, nie wiem o co chodzi!
– Rzeczywiście dajcie jej spokój, tamta dziewczyna się naprawdę rozpłakała. – powiedziała Joreid.
– Ja jej nic nie zrobiłam – Asa zezłościła się nie na żarty.
– Uciekła na widok twojego tyłka.
– Jak jesteś taka potężna, to możemy zrobić z ciebie galion na okręcie wojennym.
– Myślicie, że do tego nas potrzebuje kapitan?
– Jakby chciał tyłkiem Asy płoszyć wrogów, to by ją na stałe uwiązał do okrętu, zamiast brać na zamek. – Gudrun zrobiła minę eksperta.
– Jeśli on ma wrogów to ich tyłkiem Asy nie przerazi.
– No nie wiem, tu po drodze takich tyłków nie widziałam…
– Później będziecie łazić po mieście i zaglądać pod spódnice. A najlepiej dajcie spokój kapitanowi, powiedział, czego chce. Jasno i wyraźnie. – Joreid też się w końcu roześmiała ale zaczynała być głodna. A te wszystkie dowcipy w żaden sposób nie zbliżały ich do posiłku – Poszukajmy wreszcie jedzenia.

– I jeszcze czegoś – dodała Ingvild – Nie bardzo wyobrażam sobie, że mogłabym się załatwić w tych wszystkich wspaniałościach… a tutejsi też pewnie nie biegają z potrzebą za rzekę.
– To racja. – zgodziły się prawie wszystkie i zaczęły sprawniej szykować się do wyjścia.

***

Rhoud-an Paul nie miał ochoty patrzeć na ręce ludziom, którzy uważali za swój obowiązek kłaniać mu się nisko przy każdym spotkaniu, ewentualnie gratulować zasług wojennych i życzyć wspaniałych awansów i nagrody ze strony króla. Wolał, żeby po prostu robili swoje. Właśnie dlatego na chwilę wycofał się do komnaty na galerii. Jednak tam wszystko przypominało Tulię. Wyszedł na mury.

Strażnicy na widok kapitana demonstrowali czujność i zainteresowanie otoczeniem, przez co kontrola fortyfikacji odpowiadała mu bardziej niż udawanie modlitwy w kaplicy, w której natychmiast przyplątałby się do niego kapelan.

To śmieszne, że w tak wielkim zamku nawet wychodek nie gwarantował odosobnienia.

Złowił uchem jakiś dziwny odgłos. Gdzie jak gdzie, ale na murach dziwności surowo zabraniano, dlaczego poszedł zobaczyć, co się dzieje.

Prędzej spodziewałby się mordercy lub umierającego wartownika niż zapłakanej Janetki. Siedziała wciśnięta w kąt, jak kupka nieszczęścia. Starała się tłumić szloch ale trzęsła się cała niezależnie od wysiłków.

Rozejrzał się. Nic dookoła nie wskazywało na powód do takiego płaczu.

Co ty tu robisz? Ktoś cię skrzywdził?

Zero reakcji.

– Dziewczyno, mówię do ciebie!

Chyba do niej nie dotarło, więc bezceremonialnie złapał ją za ramię i podniósł. Spojrzała mu w twarz i zaniosła się jeszcze gwałtowniejszym szlochem.

Co się stało? Jak ty wyglądasz?

Służyłam pani Tulii – wyrzuciła z siebie – na dworze i wszędzie… nigdy nie zrobiłam nic złego… a pan mnie tak ukarał… taki wstyd… Za co? Co ja takiego zrobiłam?

Ja? – zbaraniał. Ktoś inny prawdopodobnie dostałby porządnie za same pretensje o cokolwiek kierowane pod tak niewłaściwy adres, ale wobec Janetki Rhoud–an czuł wyrzuty sumienia. Powinien był się o nią zatroszczyć już dawno, zamiast tego utkwił we własnych problemach. Uświadomił sobie, że na jego zamku brakowało tego wszystkiego, co normalnie gwarantowała dama: środowiska dla wszystkich kuzynek, dla wysoko wykwalifikowanych służących i tego, co wiązało się z kobietami. Nawet w najbardziej męskiej twierdzy życie ma dwie płcie. Jego zamek pod tym względem zdawał się być ułomny. Westchnął. Miał za dużo obowiązków a przy tym nie chciał i nie potrafił zajmować się żeńską połową rzeczywistości.

Dziewczyno, czy na królewskim dworze nauczyłaś się gadania bez ładu i składu? I tak okropnej postawy? Co by powiedziała moja żona, gdyby cię widziała teraz? Wyprostuj się, wytrzyj twarz, obetrzyj oczy… I teraz powiedz mi, co ci się takiego stało… I co ja mam z tym wspólnego?

Pan kazał mi służyć tym kocmołuchom w wieży! – wypaliła desperacko, kiedy już doprowadziła się chociaż trochę do porządku.

Gdyby nagle strzeliła do niego z kuszy, byłby mniej zdziwiony.

Nie od razu zrozumiał o co chodzi ale szybko wymyślił, co powinien zrobić. Zlustrował jej wygląd.

Popraw włosy, wyprostuj się.

Poczekał, aż sprawdzi fryzurę.

No. Teraz wyglądasz tak, jak powinnaś.

Na te słowa spróbowała obetrzeć zapłakane oczy, co oczywiście nie poprawiło wyglądu ale pomogło się pozbierać.

Idziemy – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nie miał zamiaru prowadzić śledztwa na temat przekręcania słów i bezsensownych poleceń, których wcale nie wydawał. Zamiast tego wyda polecenia jasne i właściwe.

Doszła do siebie na tyle, że nie protestowała, kiedy kierowali się do znienawidzonej baszty.

Rhoud–an energicznie zastukał do drzwi i wszedł nie czekając na zaproszenie. Janetka przydreptała za nim.

Dziewczyny ze Szkierów stały zdumione. Chyba zamierzały gdzieś wyjść, bo wszystkie narzuciły kaptury i płaszcze. Był to zdecydowanie dobry pomysł, maskujący liczne niedostatki ich wyglądu.

Rhoud–an nie bawił się w żadne wstępy.

To jest Janetka. Służyła mojej żonie na dworze królewskim, wie jak zadbać o wygląd szlachetnie urodzonej damy i wszystkie inne potrzeby. Będzie waszą nauczycielką… – mocno podkreślił ostatnie słowa na użytek samej Janetki – … a gdybyście czegoś nie wiedziały, to pytajcie przede wszystkim ją. To normalne.

Panie ze Szkierów chcą zostać królewskimi żołnierzami. – odwrócił się teraz do pokojówki – Będą się ubierać po męsku i w zbroje… Trzeba to będzie pogodzić z wszystkimi potrzebami kobiet. Myślę, że tutaj tylko ty sobie z tym poradzisz. Pomóż dopasować stroje. Pokaż im wszystko, co potrzeba wiedzieć o zamku. Do tej pory rzadko gościły w takich miejscach.

Któraś parsknęła szybko zduszonym śmiechem. Ich poprzedni pobyt w lochu na zamku niełatwo było nazwać gościną.

Kapitan demonstracyjnie nie zwrócił na nią uwagi.

Wybierz im służącą, najlepiej młodą i niegłupią. Jedna powinna wystarczyć.

Potrafimy o siebie zadbać, panie kapitanie – nieoczekiwanie zaprotestowała Joreid.

Nie wątpię ale nie dam wam na to czasu. Braknie wam czasu na pranie czy naprawianie ubrań. Macie kilka miesięcy na nauczenie się tego, czego chłopcy uczą się przez kilka lat. Chcę żebyście włożyły w to wszystkie siły. Wszystkie. Naprawdę. – podkreślił – Jak znajdziecie czas na cerowanie portek, to znaczy, że go marnujecie. Macie nauczyć się bić tak, jak najlepsi w tym zamku a na to czasu zawsze jest za mało. 

Janetko, jest bardzo ważne, żeby panie mogły się pokazać na każdym dworze bez wstydu, rozumiesz o co chodzi? Nie chcę, żeby ktokolwiek śmiał się z najmniejszego szczegółu ich wyglądu. Męski strój będzie wystarczającą prowokacją. – jego pomysł już teraz okazywał się bardzo karkołomny.

Janetka słuchała tej przemowy i coraz szerzej otwierała oczy. Powolutku docierało do niej, że po raz pierwszy będzie kimś kierować. Po ostatnich słowach Rhouda–an spojrzała przytomniej na swoje podopieczne: na ich fryzury, twarze… ale kiedy przyjrzała się dłoniom, przypomniała sobie, co ją tak bardzo przeraziło i już nie patrzyła niżej.

Będą potrzebowały niemało różnych rzeczy, Dostojny Panie. Sama nauka nie wystarczy. To będzie kosztować… dla każdej osobno, czyli po tuzinie… buty, sakiewki grzebienie i jeszcze… – nie dokończyła, bo starosta przerwał jej energicznie.

Oczywiście. Znasz się na tym. Zamów. Mam nadzieję, że będziesz umiała dobrać wszystko porządnej jakości ale niekoniecznie ze szczerego złota. Nie chciałbym na ten cel sprzedawać całego zamku. – uśmiechnął się do niej.

Odpowiedziała dystyngowanym dygnięciem. Poczuła się o wiele lepiej…

Powiedz panu Globbowi, że pozwoliłem ci zamówić potrzebne rzeczy wedle potrzeby i uznania, ma je dopisać do osobnego rachunku. Przedstawi mi później.

Perspektywa rozmowy z rządcą, jak z równym, brzmiała kusząco ale też trzeźwiła. Ten człowiek był szlachetnie urodzonym rycerzem i skąpcem, który każdą rzecz uważał za fanaberię, więc będzie musiała dobrze się nad wszystkim zastanawiać.

A teraz już was zostawiam. Musisz jak najszybciej zacząć, bo powinny szybko rozpocząć treningi. Jeśli idzie o zbroje i wyposażenie, to już nie twój problem. Zajmij się tym co będzie pod zbroją. – obrócił się. Już miał wyjść, kiedy zawadził wzrokiem o biust Ingvild. – Musicie wymyślić coś, żeby wam nie sprawiały pod zbroją problemu te… hm… – zrozumiały o co chodzi

Zaśmiały się.

Poradzimy sobie, panie kapitanie – zawołały prawie chórem.

To dobrze. Zostawiam was.

I wyszedł.

Przez chwilę trzynaście kobiet mierzyło się wzrokiem. Pokojówka musiała zadzierać głowę.

Janetka wciąż jeszcze miała zaczerwienione oczy… ale myślała o swoich i ich dłoniach… Porównała i poczuła się trochę pewniej.

Służyłaś żonie kapitana? – nagle zapytała Kaisa.

Nie wiedziałam, że ma żonę – odezwała się Naima.

Pani Tulia nie żyje. – Janetka poczuła kość w gardle na samo wspomnienie.

Co się stało? – wyrwała się Ingvild z pytaniem.

Zamordowali ją ubiegłego lata – Janetka z trudem powstrzymała się od szlochu. Znów stanęła jej przed oczami zakrwawiona suknia.

Ubiegłe lato i dla nich oznaczało wiele nieprzyjemnych wspomnień. Nieoczekiwanie Tove podeszła do dziewczyny i przytuliła ją ze wszystkich sił.        

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura

Ginczanka w teatrze Łaźnia Nowa.

Wybraliśmy się wczoraj do Łaźni Nowej na „Ginczankę. Przepis na prostotę życia”. Niesamowity popis tego, czym może być teatr współczesny. Niezwykła opowieść o niezwykłej poetce, o okresie międzywojennym widzianym z niebanalnej perspektywy. W dużej mierze też o tym, czym jest Polska: wyśniona ojczyzna z wyboru, państwo, którego nie było, które wciąż definiuje się na nowo i na nowo wybiera. Ojczyzna, do której nie pozwala się czasami komuś należeć.

I Warszawa międzywojenna, która jest taką właśnie ojczyzną w pigułce bogactwem kulturowym, wykluczeniami i przyjęciami, z rzeczami, o których nawet dzisiaj niechętnie rozmawiamy i niechętnie przyjmiemy do wiadomości a stanowiły w zasadzie stały i oczywisty element życia codziennego. To wszystko opowiedziane przez jedną niezwykłą aktorkę, Agnieszka Przepiórską.

Oglądamy świat oczami nastoletniej żydowsko-polskiej (a w jakimś tam stopniu może nawet i rosyjsko-cygańskiej, gdybyśmy poważnie traktowali opowieści o wpływie etnicznego pochodzenia na narodowość) poetki: Polki z wyboru Zuzanny Poliny Gincburg, która sama siebie nazwała Zuzanną Ginczanką.
Kiedy mowa o polskości polskich Żydów uparcie przypomina mi się scena ze spotkania pilotów dywizjonu 303 z królem Jerzym, scena w której młodzi piloci myśliwscy o tak o polskich nazwiskach jak Wünsche Henneberg, Zumbach, František i tak dalej na pytanie o narodowość odpowiadali po angielsku, że są Polakami aż w końcu sam król Jerzy stwierdził że on też się trochę czuje Polakiem w ich towarzystwie. Jesteśmy dumni z asów myśliwskich i właściwie każdy, kto sam siebie uznał za Polaka i gotów był służyć Polsce, wchodzi w naszą świadomość i dowodzi tego że jeszcze Polska nie zginęła. Każdy o ile nie jest polskim Żydem. Ginczanka zdążyła się o tym przekonać.
Ale to tylko jeden z wątków przedstawienia, które jest przeplatane wspomnieniami wyobraźnią wierszami, utkanymi z tych wspomnień.
Wiersze stanowią naturalne przedłużenie życia nastoletniej poetki: marzeń o byciu polską nauczycielką, przyjaźni, wyobraźni, wspomnień, dzieciństwa ze stanowczą babcią, niepodzielną władczynią sklepu kolonialnego – jedynego ośrodka egzotyki w Równem.
Spotykamy się z dwiema niezwykłymi indywidualnościami: poetką i aktorką. Naturalnie w tle jest jeszcze cała ekipa, która ten niezwykły spektakl przygotowała ale w teatrze to aktorka i jej bohaterka rzucają się w oczy przede wszystkim. Niezwykły pomysł polegający na tym, by aktorka fizycznie stanowiła niejako negatyw poetki dodatkowo wzmacniał wrażenie.
Życie poetki posplatane z wierszami, śmierć posplatana z teatrem: zejście ze sceny, o którym gruncie rzeczy nic nie wiemy oraz istnienie na życiowej scenie o
dowiadujemy się sporo rozmaitych z punktów widzenia.

https://www.laznianowa.pl/art/ginczanka

Kategorie
Historia i kultura

Dlaczego klasycy?

Jak się daje w tytule pytanie retoryczne, na przykład: dlaczego klasycy? to jest taka fajna odpowiedź: dlaczego by nie?!

Ale miałem ważny powód żeby w ostatnim czasie właśnie do klasyków powrócić.

Tak się złożyło że prowadziłem warsztaty z porozumiewania się czyli ogólnie rzecz biorąc z retoryki klasycznej. Siłą rzeczy przy okazji sięgnąłem do starych klimatów – między innymi do Cycerona i rozmaitych antycznych mądrości. Tak się nimi zasugerowałem, że nabuzowany klasyką, klasykami i klasycznymi stylami wylądowałem na benefisie Magdy. Benefis Magdy to sprawa poważna: po pierwsze 30-lecie pracy twórczej; po drugie promocja nowego zbioru wierszy pod tytułem ” Muza leciutka”; po trzecie tenże zbiorek wierszy wydany został jako gadżet charytatywny nie przeznaczony do sprzedaży tylko do rozdawania i Magda z Markiem wymyślili, że na uroczystej imprezie połączonej z wieczorkiem autorskim ci, którzy ofiarują coś na rzecz krakowskiego schroniska, dostaną tomik wierszy Magdy.

Marek wystąpił tutaj w roli, którą wielu ludzi uważa za niewdzięczną, ponieważ Marek ufundował zarówno imprezę jak i zbiorek.  Warto jednak zdać sobie sprawę z tego, że ta rola jest niewdzięczna tylko i wyłącznie według naszych współczesnych norm: jako ludzie współcześni cenimy sobie forsę ponad wszystko i nie w głowie nam wydawanie naszych ciężko pożyczonych pieniędzy na cele nie konsumpcyjne – a przynajmniej na rzeczy których my sami nie zjemy.

Marek poszedł do tego jak Mecenas do Horacego, czyli zapłacił zupełnie bezinteresownie za rzeczy,  które – co tu dużo gadać – w pieniądzach się nie zwrócą. Mając to w głowie oprócz klasycznych wzorów dobrego mówcy wziętymi wprost z Cycerona postanowiłem napisać coś dla Marka. Ostatecznie nie co dzień trafia się okazja, by dla jednego Marka wcielić się w drugiego Marka (nawet, jeśli Marek Tuliusz Cycero częściej używał przezwiska niż imienia).

Taka laudacja dziękczynna powinna być napisana stylem stosownie wymyślnym, podlega też konkretnym regułom: winna odnosić się do realnych wydarzeń i zasług,  zwracać się do chwalonej osoby bezpośrednio a także chwalącego ukazywać w sposób skromniejszy niż chwalonego. A zatem:

Laudacja de-Markacyjna

Marku wspaniały, Marku pełen chwały,
ceni Cię każdy, kto upadł na głowę.
z Tobą nie straszne spacery Młynówką,
z tobą i piwo jest bardziej chmielowe…

Ty umiesz ucztą ucieszyć poetów,
koncertem koisz melomanów uszy.
Z tobą radosne są pieśni i pieski,
Umiesz rozśmieszyć, umiesz też i wzruszyć!

Czego ci życzyć, gdy posiadasz wszystko:
miłość kobiety, psa i bogów dary:
przyjaciół na wsparcie, wróg na pośmiewisko,
dowcip wciąż młody, a rozsądek stary?

Czymże obdarzyć tego, kto sam darem?
Czymże ozdabiać, kto sam jest ozdobą?
My – pokarani dowcipu umiarem –
Sobie życzymy, byś pozostał sobą.

 

Kategorie
Historia i kultura

Muza leciutka czyli wiersze Magdy Kocemby

Okładka „Muzy leciutkiej”

Przeciętny Polak zapytany  o poezję zazwyczaj mówi, że on się na niej nie zna. Zasadniczo ma rację: bo trudno znać się na czymś, co nie jest regułą, tylko jedną wielką nieregularnością, wyjątkiem i zaskoczeniem. Gdybyśmy się na tym znali – co zdołałoby nas zaskoczyć?

Z drugiej strony – jeśli potraktujemy to jako regułę dotyczącą poezji, to oczywiście od niej jest wyjątek: wystarczy aby Polka dostała Nobla, a już natychmiast wszyscy znają się na jej twórczości, choćby nie czytali… I oczywiście wiedzą, co powinna napisać, żeby było lepiej, niż jest teraz, ponieważ można się nie znać na literaturze ale na Noblach, to się zna absolutnie każdy.

Niemniej Nobel literacki dla Polki to już wyjątek tak wielki, że pomijajmy go bez żalu w rozważaniach o regułach i obyczajach. Lepiej po prostu cieszyć się, kiedy już się zdarzył.

Na co dzień bez wstydu i skrępowania możemy przyjąć, że nie znamy się na poezji. Rozmawiałem kiedyś na ten temat z elektrykiem przy naprawie instalacji w domu i właściwie obydwaj byliśmy co do tego zgodni. A równocześnie obydwu nam podobały się fraszki Magdy. Na dłuższe wspólne czytanie po prostu brakło czasu ponieważ pan elektryk zakończył naprawę  bezpieczników.

Ja też wcale nie będę udawał wyjątku: nie znam się na prawdziwej poezji. Jako pisarz i filolog znam się na teorii literatury, poetyce, retoryce, metaforach, konwencjach literackich, tradycji, czytaniu ze zrozumieniem i całej masie takich rzeczy, które dodaje się do poezji, żeby z tego zrobić wiersz. Ba! zdarza się nawet że od czasu do czasu napiszę coś do rymu. Potrafię zmajstrować sonet albo jakiś inny gatunkowy wyrób wierszopodobny, niemniej nie mam złudzeń: prawdziwej poezji nie ma w tym za grosz.

W Kabarecie Młynówka poezją zajmuje się Magda. To Magda potrafi zrobić poważną refleksję z rymu „czy dziewica ma coś z cyca”.
Każdy w przystępie czarnowidztwa umie powiedzieć sobie, że życie jest do dupy, jednak Magda potrafi tę „głęboką” refleksję odwrócić i wyciągnąć z niej zupełnie nieoczekiwaną myśl, wbrew pozorom optymistyczną. Magda znajduje optymizm w depresji… może nie jakiś łatwy i na hura, ale jednak prawdziwy. Z trywialnych słów buduje niebanalne obserwacje i zaskakujące pointy.
W spacerze z psem potrafi znaleźć przekonywujący dowód istnienia wyższego porządku w naszej rzeczywistości, a to już dużo, jeśli z uwagą rozglądamy się wokół.
Na ogół reklamy telewizyjne przyzwyczajają nas do traktowania rozmaitych absurdów jako rzeczy zwykłej codziennej i całkowicie stosownej. Słusznie, bowiem bez pewnego zobojętnienia w końcu chcielibyśmy świat wokół nas uczynić trochę bardziej sensownym, co niestety wyrasta poza możliwości zwykłego człowieka.
A zatem bez mrugnięcia okiem akceptujemy pigułki, które mają nam zapewnić doskonałą formę na starość… chociaż wiemy, że starość polega właśnie na kiepskiej formie fizycznej i pogarszającej się umysłowej a jedynie śmierć potrafi skutecznie zakończyć kłopoty tego wieku.
Fałsz i rutynowe zakłamywanie rzeczywistości pozwala nam pogodzić się z tym, że do powszechnej pomyślności i dobra ma nas zaprowadzić oszust, któremu nie pożyczylibyśmy własnego samochodu ale chętnie powierzymy przyszłość.
Mogę bardzo długo wyliczać takie absurdy składające się na prostą i w gruncie rzeczy nie nową obserwację: żyjemy w czasach szalonych i ciekawych a w dodatku pozbawionych zupełnie jakiegokolwiek stałego porządku, czy gwarantowanych punktów odniesienia. Można sobie snuć długo mądrości na ten temat i cieszyć się własnym słowotokiem…

Magda załatwia to krótko: dedykuje wiersz prozacowi, jakby był osobistością zasługującą na wiersze i upamiętnianie oraz dedykacje.

„Muza leciutka” to zbiór zbiór intelektualnych przygód: przeskakiwania od banalnych słów do niebanalnych myśli, od zaskakujących zestawień do oczywistych obserwacji i z powrotem.  Dzięki temu oczywistość w wydaniu Magdy wcale nie jest taka banalna i nieciekawa, jak na ogół nam się wydaje. Wręcz przeciwnie: staje się materią do zabawy, refleksji, odkryć.
Mieszanie pospolitej formy tekstowej z odkrywczą myślą, która z tego wynika, operowanie sprzecznościami, paradoksami i gwałtownymi antytezami – składa się na metodę twórczą i specyficzną filozofię życiową.

Ta skłonność do zaskakiwania nieoczekiwanym konceptem podsuwa mi skojarzenia z barokiem, ale nie tylko: ostatecznie poezja przeciwstawień to bardzo czcigodna i klasyczna metoda literacka. Żart, zaskoczenie i prowokacja to najbardziej charakterystyczne cechy poezji Magdy.

Gdybym miał krótko powiedzieć, o czym Magda pisze, to najczęściej przychodzi mi do głowy, że o muszkieterach: Patosie, Erosie, Tanatosie i Intelektosie, który zazwyczaj w całym tym całym towarzystwie okazuje się najsłabszy, najbardziej kruchy a równocześnie najbardziej potrzebny, bo co byśmy zrobili bez niego?

Czy ma jakikolwiek sens rozpisywanie się na 400 stronach, o czym jest wiersz? Osobiście wątpię: lepiej jest po prostu wziąć „Muzę leciutką” i poczytać oryginały a nie biorące się z nich interpretacje. Ostatecznie bardzo ważnym i równoprawnym uczestnikiem wydarzenia poetyckiego jest po prostu myślący i czujący czytelnik, który sam sobie dorobi interpretację. I będzie to interpretacja jedyna, prawdziwa i wyjątkowa – jak każdy człowiek.

Kategorie
Historia i kultura

Królewskie Psy: Baby ze Szkierów

Ponieważ od dawna odgrażałem się, że pokażę jakiś fragment pisanej właśnie powieści z uniwersum Królewskich Psów, Rhouda-an Paul i reszty towarzystwa – niniejszym zamieszczam debiut Bab Bojowych w służbie króla, tym razem w charakterze strażników porządku publicznego, prawa, moralności i całej tej reszty, nad którą one nigdy nie dumały zbyt wiele. 

Sierżant zmarzł tej nocy i nade wszystko pożądał spokoju, przynajmniej na jeden dzień. Rozkaz starosty wcale nie przypadł mu do smaku. Ale mając do wyboru służbę w porcie lub patrolowanie ulic z babami – wolał jednak baby. W porcie strasznie wiało od morza. Teraz popatrywał na nie kątem oka i zastanawiał się, jak niby mają się sprawdzić łażąc za nim krok w krok. Właściwie nie miał nic przeciwko. Biły się coraz lepiej, a nawet przewyższały większość wiejskich osiłków, co się zgłaszali do wojska na ochotnika. Sam pamiętał dobrze, że kiedyś był takim osiłkiem. Umiał oceniać postępy w nauce. Kosa… mogła kiedyś stać się naprawdę dobra. Tyle, że to baba, jak one wszystkie.

I właśnie od tej strony spodziewał się kłopotów. Jeszcze go w mieście gotowi obwołać babim wodzem… Najchętniej pokazałby się z nimi na patrolu dopiero, jak się trochę znudzą mieszczanom, na co jednak wcale się nie zanosiło. Nie z Kosą o gębie w niebieskawe krechy i blizny, ani z pyskatą Grjotą, która na każde słowo odpowiadała tak, że ochrzaniony czerwieniał jak rak. Przynajmniej Kaisa Ubbasdottir nie zapowiadała kłopotów na każdym  kroku. Ale tak naprawdę to wszystkie zwracały na siebie uwagę i samym istnieniem gorszyły normalne żony zwykłych ludzi. Sporo czasu minęło, nim zamkowe przestały spluwać na widok bab w portkach i pod bronią. Na mieście z pewnością nie pozostaną niezauważone… Najniższa z nich nieco przewyższała wzrostem normalnego mężczyznę. Może wśród rosłych Królewskich Psów mogły się schować, w tłumie mieszczan ta sztuka na pewno nie wyjdzie. Kosa wydawała się ładna bez zbroi ale jacquet krył kształt ciała a hełm wystawiał na widok tylko jej poharataną twarz, zaciętą minę i chęć wypatroszenia kogoś. Do tego wśród wszystkich bab ze Szkierów wyróżniała się szybką ręką do sztyletu. Wystarczyło, że ktoś głupio skomentuje jej gębę… Nieszczęście gotowe.

Grjota… jej przydałby się knebel lub kaganiec przed wyjściem za bramę zamku. Nie zaczepiała nikogo pierwsza… ale poczuwała się do obowiązku pyskowania za Kosę. Co i dobrze, bo Kosa zamiast po słowa sięgała po żelazo. Ubbasdottir zaś milczała i niebieskimi oczętami obserwowała wszystko wokół z dziecięcą ciekawością. Miała okrągłą twarz, gładkie policzki a kosmyk jasnych włosów wysunął się spod czepka, który najwyraźniej źle założyła. Nie wiadomo, co jej do łba strzeli… Wszystkie trzy niosły swoje nowe toporki, jakby nic innego w życiu nie robiły. Cholerne dzieciaki.

Nie należał do ludzi szczególnie pobożnych ale teraz nieśmiało prosił Pana Naszego o nudny dzień.

Pan jednak nie wysłuchał modłów, bo na ulicy Szewskiej dobiegły ich z daleka krzyki i lamenty. Przyśpieszyli kroku. Sierżant westchnął cicho. Mógł się założyć, że majster szewski Romio uchlał się wczoraj, wstał z kacem o poranku i pobił żonę, jako czynił prawie co poniedziałek. Baby szkoda. Ich dzieci też. Nic dobrego nie wyrośnie z takich, co patrzą jak ojciec poniewiera matkę. Od dawna miał ochotę ukrócić jakoś tego awanturnika, czekał na pretekst, ale na miłość Boską, nie dzisiaj.

– Wchodzimy, panie sierżancie? – Grjota nie wytrzymała. Wszystkie trzy patrzyły tam, jakby chciały roznieść w pył szewca wraz z domem i warsztatem. Jednak mimo niezbyt wielkiego wzrostu Romio znany był z licznych bójek na pięści i upodobania do mordobicia. Nie należał do najłatwiejszych przeciwników w tym mieście.

– Wbijcie sobie do głowy, że strażnikom królewskim nie wolno włazić do cudzego domu bez rozkazu albo zaproszenia gospodarza. Chyba, że gonicie przestępcę. Nasza rzecz to ulice a nie domy. – sierżant powiedział bez przekonania. Kilka razy nie zdążył złapać Romia w trakcie burdy i szczerze tego żałował. Baby gotowały się ze złości słysząc krzyki szewcowej. Wcale im się nie dziwił. Ale nie dały kroku bez rozkazu. Grzeczne dziewuszki.

I wtedy gospodarz wyrzucił swoją ślubną za próg dodając jej rozpędu pięścią.

– A wy się nie gapcie, bo ja tu jestem panem! Mój dom i mogę robić co chcę! A jak zechcę to go spalę! – wrzasnął na stojących strażników królewskich i cofnął się z powrotem na swój teren. W oknach sterczały głowy sąsiadek a gapie już nadciągali.

Sierżant spojrzał na kobietę niemrawo podnoszącą się na kolana… miała paskudnie rozciętą brew, krew zalewała jej oko oraz szybko puchnącą twarz. Widać też było, że rusza się z trudem, jakby bolało ją całe ciało. Żadna z żołnierek nie drgnęła ale prawie czuł ich wzrok wiercący plecy.

– Zapamiętajcie sobie… majster robił burdę na ulicy, bluzgał królewskiej straży i po pijanemu groził podpaleniem… – powiedział głośno i wyraźnie, co oczywiście odebrały jako rozkaz – Kosa, stój! Nie trzeba tu trupa ani szlachtuza, to majster cechowy. Żaden tam obwieś. Pouczyć go trzeba o królewskim prawie i porządku. Kaisa pójdzie.

Zaledwie jednak Ubbasdottir dała krok, zatrzymał ją znowu.

– Bez broni. Nie potrzeba nam nieszczęścia. Masz go pouczyć a nie napaść z żelazem.

Oddała Grjocie kapalin i toporek, zaczęła rozwiązywać pas z kordem i sztyletem. Gapie dopiero teraz zauważyli płeć żołnierza… Niektórzy zaczęli chichotać, inni pokazywać palcami. Ruszyła w głąb otwartej bramy. 

– Panie majster, w imieniu króla uspokójcie się… – wołając zniknęła w czeluściach szewskiego mieszkania. Przez chwilę słychać było wyzwiska szewca. Potem głuche łupnięcie. Potem łoskot przewracanych sprzętów, trzaski i kolejne uderzenie czegoś dużego o ścianę. A potem coś spadło z brzękiem. Sierżant pożałował, że nie posłał tam jeszcze Grjoty… ale właściwie powinien był pójść sam i pokazać im, jak to załatwia profesjonalista. Rozległy się kolejne uderzenia przeplatane głuchymi okrzykami. Nagle w drzwiach pojawił się Romio, ale zanim zdołał wybiec na podwórze – coś wciągnęło go z powrotem. Potem znowu głuche stęknięcie… podobne do tego, które wydał Herman kopnięty w krocze trzy dni temu w czasie ćwiczeń… i trzask zgrzytających od uderzenia zębów. Majster wyleciał z drzwi i upadł na wznak z szeroko rozłożonymi rękami. Z izby wyłoniła się Kaisa z szewskim stołkiem w jednej ręce i dzbanem w drugiej. Miała skaleczoną wargę, zdartą skórę na kostkach dłoni i furię w oczach. Romio próbował się podnieść. Zamierzyła się na niego stołkiem, zasłonił twarz i padł z powrotem na ziemię. Sprawnym ruchem postawiła mebelek nad nim, aż zipnął, gdy poczuł się wciśnięty pomiędzy jego solidne nogi. Usiadła, zanim zdążył zaprotestować choćby najmniejszym gestem. A potem przydepnęła mu łokcie i zmusiła do odsłonięcia paskudnie obitej gęby. Pociągnęła łyk z dzbanka i wylała resztę wody na twarz szewca. Rzucił się ale znieruchomiał, gdy znów zamierzyła się na niego naczyniem.

Spojrzała na gapiów, potem na podwórko i chlewik. 

– Słuchaj, co ci powiem w imieniu króla… – wygłosiła donośnie, niczym kaznodzieja w katedrze – Baba pierze twoje gacie, żebyś nie śmierdział, jak świnia. Baba daje ci żreć w misce, żebyś nie chłeptał, jak świnia z koryta. Baba sprząta ci izbę, żebyś nie leżał w gnoju, jak świnia… To szanuj swoją babę, bo tylko dzięki niej widać, żeś ty chłop a nie świnia.

Postawiła dzbanek na ziemi. Wstała sprawnie, jakby pochlipujący cicho szewc miał jeszcze ochotę łapać ją za nogi. 

Wyszła z szewcowego obejścia patrząc spode łba na gapiów, którzy rozstąpili się z szacunkiem. Odwróciła się.

– A jak się jeszcze raz upijesz, to wrócę! I w imieniu królewskiego prawa i porządku wepchnę ci w mordę cały gnój z twojego chlewika, żebyś zapamiętał, po co ma się chłop od świni różnić!

Inne fragmenty powieści można znaleźć tu: Królewskie Psy – Ręka i pół królestwa.
Kategorie
Historia i kultura Ilustracja

Obraz, symbole, znaczenia – czyli dzień dzisiejszy w kreskach.

Skąd taki dziwaczny obraz? Może wyssany z palca….
Ale bardziej odpowiada mi wyjaśnienie pewnego przedwojennego sierżanta, który miał wprowadzić uczniów gimnazjum w tajniki praktycznej wiedzy wojskowej starego frontowca. Nie miał podręcznika, regulaminu ani nawet kartki, zatem zapowiedział: Będę teraz mówił z niczego czyli z głowy.

Mamy symbol wypełniony… innymi symbolami i uzupełniony hasłem łacińskim. I co z tego? Skąd to się wzięło?

Ano bardzo dawno temu Konstantynowi przyśnił się krzyż i płonący napis POD TYM ZNAKIEM ZWYCIĘŻYSZ, co po łacinie brzmiało IN HOC SIGNO VINCES. Sny można traktować rozmaicie ale w krytycznych momentach kariery przejmujemy się nimi bardziej niż w innych… a Konstantyn szykował się do ostatecznej bitwy o panowanie w Cesarstwie, toteż następnego dnia kazał wykonać sztandary z wyobrażeniem krzyża i ruszył do bitwy ze swoim konkurentem.

Bitwę wygrał. Omen ze snu okazał się dobrym znakiem – zatem Konstantyn zakończył kilkusetletnią tradycję prześladowania chrześcijan.

Ten moment i hasło IN HOC SIGNO VINCES pozostał  swego rodzaju mitem założycielskim kościołów chrześcijańskich. Od tej pory chrześcijaństwo stało się uznawaną i społecznie akceptowalną religią, co wkrótce zaowocowało uporządkowaniem organizacyjnym, łączeniem się gmin chrześcijańskich w bardziej zwarte struktury a dzięki samemu Konstantynowi i również zupełnie poważną pozycją polityczną.

Nie mamy możliwości sprawdzenia, co rzeczywiście przyśniło się Konstantynowi. Czy nie była to tylko bajka opowiedziana w celu zmobilizowania swoich żołnierzy (bo historia zna takie wypadki) czy też autentyczny proroczy sen?Nie dowiemy się też co zrobiłby Konstantyn, gdyby przegrał bitwę pod mostem mulwijskim. Z pewnością chrześcijanie pożałowaliby bardzo przegranej… jako, że zwycięski przeciwnik Konstantyna nie darowałby im krzyża na sztandarach konkurenta a pokonany – nieskutecznego wstawiennictwa u Boga.

Tak czy inaczej hasło IN HOC SIGNO VINCES stało się czymś w rodzaju wzoru mitu założycielskiego w ogóle.

Czy może być lepsze motto organizacji, które poważnie podchodzą do swoich planów na przyszłość?

Pozostaje jednak kilka innych pytań, na przykład pytanie o symbol? Czym jest? Co znaczy? Jak działa? Ile ma wspólnego z mitem założycielskim?

Możemy sobie malować bardzo różne znaczki ale to, co one naprawdę znaczą, zależy przede wszystkim od tego, jakie znaczenie im przypiszemy MY, LUDZIE. Co z tym znaczeniem zrobimy dalej? Ile jesteśmy gotowi poświęcić w imię symbolu? Jakie znaczenie włożymy do znaku?

W praktyce: skoro za znak Polski Walczącej ludzie umierali, to nie jest on byle czym. Szacunek dla bohaterów nakazywałby nie używać ich znaku do spraw małych lub wręcz podejrzanych – w przeciwnym wypadku z ważnego symbolu zrobi się sposób zapaćkania murów. Dewaluacja w symbolach działa podobnie jak w finansach… A może nawet jeszcze łatwiej, gdyż symbole mają wartość czysto umowną, zaś na straży wartości monet i banknotów stoją jakieś instytucje.

Bardzo łatwo możemy zauważyć, że symbole bywają zawłaszczane przez ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z ich pierwotną i szanowaną treścią.

Zazwyczaj poprzez używanie jakiegoś czcigodnego symbolu łajdacy chcą skuteczniej oszukać postronnych a sobie dodać znaczenia…

Taką dewaluację symbolu możemy zaobserwować na przykładzie swastyki, która pierwotnie była prastarym symbolem ognia, życia i zwycięstwa używanym już w bardzo-bardzo-bardzo starożytnych Indiach.

Tymczasem swastyka została przejęta przez hitlerowców, którzy uznali że jest to symbol germański – albowiem im się Ariowie poplątali z Germanami. Faszyści nigdy nie grzeszyli wykształceniem, rozumem, czy wiedzą o dziejach kultury… za to lubili przemoc. W efekcie swastyka stała się przede wszystkim symbolem przemocy i faszyzmu – po prostu dlatego, że pod tym znakiem zamordowano wielu ludzi.

Spróbujmy oderwać symbol od znaczenia i historii jego znaczeń.

Swastyka jako taka nie znaczy nic: nie jest ani ogniem, ani zwycięstwem, ani ludobójstwem, ani morderstwem… jest niczym – tylko paroma kreskami namazanymi na jakiejś kontrastowej powierzchni.

A jednak potrafiła wywołać nerwowe reakcje u moich dziadków nawet wtedy, gdy przypadkiem zobaczyli w telewizji przygody kapitana Klossa.

Jeśli przyjrzymy się działaniom wszystkich współczesnych naśladowców faszyzmu – zauważymy, że potrafią równocześnie głosić jakieś wartości i czynnie je zwalczać.

Charakterystyczną cechą faszystów jest to, że ogłaszają się konserwatystami i obrońcami pradawnych tradycji a równocześnie niszczą wszystko, co jest jakąkolwiek tradycją i jej fundamentem. Ogłaszają się konserwatystami, ale głównie po to żeby wprowadzić swoją własną faszystowską rewolucję. Konserwatysta-rewolucjonista? Toż to oksymoron…

Faszyści chętnie ogłaszają się obrońcami przed lewicą… ale zawsze zaczynają od wysiłków na rzecz likwidacji lub przynajmniej marginalizacji parlamentu, czyli jedynego porządku politycznego, w którym może istnieć podział na lewicę i prawicę a do tego jakoś tak świetnie dogadywali się ze stalinowskim reżimem, który do dzisiaj ogłaszają symbolem lewicowości..

Faszyści określają się sami i bywają określani przez przeciwników jako skrajna prawica… ale ze wszystkich sił niszczą etos, do którego prawica się przyznaje. Przyjrzyjmy się frankistowskiej Hiszpanii czy III Rzeszy… gdzie tam było miejsce na Boga, Honor czy Ojczyznę? Kapłani mogli tylko służyć wodzowi… honor nie był tym, co określają stare tradycje ale podległością wobec wodza i tym, co on ogłosił za honorowe, a ojczyzny faszystów na ogół mocno ucierpiały wskutek ich wojen z resztą świata oraz szeroko demonstrowane głupoty. Zamiast trójki pojęć wyznaczających to, co prawicowe – faszyści mają tylko jedno: WÓDZ I JEGO WIDZIMISIĘ, TRAFIAJĄCE W ZAPOTRZEBOWANIE JEGO WIERNYCH.

Jeśli się na zastanowić nad historią faszyzmu – takiego zwykłego, codziennego; takiego, który rozwija się bez szybkiego przegrania wojny z całym światem… zgodnie z własną logiką… nie zostaje zakończony przez siły zewnętrzne… to można zauważyć różne ciekawe rzeczy.

Przede wszystkim łatwo zauważyć, że faszyści zaczynają od zniszczenia wszystkiego a potem zupełnie nie wiedzą, co robić dalej. Towarzysze partyjni Hitlera dostawali lukratywne stanowiska, ale popisywali się na nich niekompetencją lub korzystali ze sztabu bezpartyjnych fachowców.

Na każdym kroku widać, że wierność wobec wodza jest dla faszysty wartością ostateczną a czasami wręcz jedyną… i że ma ona zastąpić umysłową nieporadność.

Stosunek faszystów do głoszonego przez nich systemu wartości najlepiej oddaje stary dowcip: prawdziwy pełnokrwisty Aryjczyk powinien być blondynem jak Hitler, wysokim jak Goebbels, szczupłym jak Goering.

Popłuczyny po hitlerowcach pielęgnujące faszystowskie tradycje zachowują się dokładnie tak samo: gdy media obiegła sprawa tzw. Waffel-SS, okazało się, że czciciele Fuhrera uważają go za wielkiego wodza Polaków i wzór dla naszego narodu. Nie dotarło do nich, co ich idol przeznaczał Polakom.

Można tę faszystowską mentalność nazwać partią piłujących – piłują gałąź, na której siedzą, podcinają korzenie, na których zamierzają rosnąć, niszczą to, czego chcieliby używać.

Do tego ciągle deklarują mnóstwo najlepszych chęci i wkładają w swoje działania mnóstwo emocji i sił… za to świetnie obywają się bez sensu.

Od cesarza zaczynałem, na cesarzu zakończę:

Cesarz Tytus, jeżeli nie udało mu się dokonać czegoś dobrego, mówił DIEM PERDIDI czyli ZMARNOWAŁEM DZIEŃ. Łacińskie słowo perditus oznaczające coś lub kogoś zmarnowanego idealnie określa zarówno samych faszystów jak i ich wysiłki dla zbudowania nowego świata.

Przy czym zmarnowanie ludzi w tradycji rzymskiej oznaczało także kogoś niegodziwego, źle wychowanego – Rzymianie przywiązywali wielką wagę do wychowania.

IN HOC SIGNO PERDITI – oznacza po prostu POD TYM ZNAKIEM (SĄ, DZIAŁAJĄ) ZMARNOWANI.