Kategorie
Ilustracja

Panna drzewna czyli jak malowałem aniołka…

Sam nie wiem, co powiedzieć o tym zmalowanym ostatnio obrazie… pół metra na półtora dziwności. Do tego z pokręconą historią, jak to zawsze przy moim malowaniu bywa… 
Może zacznę od początku, który był równie pradawny jak wszystkie początki. Coś koło roku lub dwóch licząc od tych wakacji rozmawiałem z kolegą o źródłach natchnienia. Rozmowa wyszła nam umiarkowanie konstruktywna, bo on został przy swoim, ja przy swoim, a mam przy tym wrażenie, że żaden z nas nie znalazł w argumentacji drugiego nic, co by mu jakoś rozszerzyło światopogląd. On próbował mnie przekonać, że osiągnąłbym więcej, gdybym robił to, co robię, w imię Boga i z natchnienia religijnego.

Ja zaś uważałem i nadal uważam, że jak dla kogoś względy boskie nie są źródłem natchnienia, to głównie dlatego, że religia dla takiego twórcy nie przekłada się nijak na twórczość… i zmuszanie się na siłę do podjęcia obcego sobie tematu nie da dobrych efektów, tym bardziej, że o efekcie nie decyduje temat, tylko umiejętności warsztatowe. Owszem – liczni są tacy, co nagle doznali przełomu duchowego, z twórców niereligijnych stali się natchnieni… albo poszli w stronę przeciwną i utracili wiarę. Tyle tylko, że taki zwrot ma na ogół charakter traumatyczny i owocuje radykalnym popsuciem twórcy. Tych, którym trauma pomogła można policzyć na palcach. Regułą jest, że to, co się tworzy po takim przełomie, wypada znacznie gorzej – niezależnie od tego, w którą stronę ten przełom nastąpił. Co napisałaby św. Teresa z Avila, gdyby utraciła wiarę? Nie wiemy… ale trudno ją sobie wyobrazić w takiej sytuacji, jako np. autorkę eleganckich wierszy dworskich. A ile warta jest twórczość Mickiewicza po jego duchowym przełomie? Ktoś przypomni liryki lozańskie… tylko, że one to sam moment przewartościowania a nie efekt zakończenia procesu… Ewentualnie – czy możemy sobie wyobrazić jakiegoś pacykarza, który wytworami swoich uniesień religijnych szpeci kościoły po całym kraju i nagle: bum! traci wiarę i zaczyna malować porządnie? No niestety, to tak nie działa. Wiara nie ma żadnego zastosowania w sztuce, nawet mistrzowie religijnej twórczości bazują na innej podstawie, mimo, że często tłumaczą się religijnością (ze względów marketingowych: takie tłumaczenie trafi do większej grupy niż wykład o warsztacie malarskim).
Można mnożyć przykłady i obaj sobie je mnożyliśmy a w efekcie każdy został przy swoim: ani trochę przekonany.

Ale coś mi zostało w głowie… takie drobne pytanie-robaczek: a gdyby tak namalować aniołka?
No i namalowałem, psiakość.

Już na etapie szkicowania uznałem, że aniołek z tymi oczętami nawet u ateistów wywoła obrazę uczuć religijnych. Siedziałem, gapiłem się na kredowy rysunek na czarnym tle i odnajdywałem kolejne powody, dla których koncept z aniołkiem nie ma szans powodzenia. Na przykład coś mi podszeptywało użycie czarnego gruntu, który kolorystyce nadaje bardzo szczególny nastrój. No i włosy anielskie, które nie fruwają ponad głową, tylko łagodnie otulają… a mnie w wyobraźni wisiały nad tą panną jak trąba powietrzna nad kurnikiem w Oklahomie…
Ja po prostu nie jestem anielski i już.

Pokrzepiony pogodzeniem się z rzeczywistością dokończyłem całość tak, jak mi się plątała po głowie, bez zmuszania się do czegokolwiek. Ot,  poprawiłem twarz w pewnym momencie, bo była trupią czaszką, coś

jednak z pierwotnego zamysłu zostawiłem… dodałem trochę metalicznych refleksów, miedzianych i złotych włosów, naszyjnik-marzenie właściciela punktu skupu metali kolorowych… przedłużyłem suknię, żeby stanowiła dobrą równowagę dla włosów…

Jak nazwać efekt? Najbardziej przypomina mi pomysł na postać rusałki, Pani Czarnego Lasu,  z jednego z nie napisanych jeszcze do końca opowiadań o Królewskich Psach. Był tam taki moment, gdy oszukana przez ludzi nieco się pogniewała i pokazała im twarz, której woleliby nie oglądać.
Niech więc będzie to Panna Drzewna. Jedno, czego żałuję, to kłopot z fotografowaniem – ten obraz migocze ale nijak mi to nie udało się na zdjęciach…

 

Kategorie
Ilustracja

Nagły odlot królików…

Jak już wspomniałem wcześniej – mam pędzel.

Poza pędzlem mam czasem coś w głowie, co się kłębi jak króliki i wyrywa na wolność.  Ale najczęściej jest tak, że pomysły, idee i takie tam pojawiają mi się po obudzeniu a zanim wstanę, opłuczę się z resztek snu, wyprowadzę psa, pogłaszczę dwa koty i dokonam innych czynności podstawowych – po idei czy pomyśle nie zostaje żaden ślad.
Normalna to rzecz – niemniej nie jest to powód, żeby nic nie robić.

Ale co robić, kiedy nie wiadomo co robić?
W setkach wywiadów rozmaici twórcy (niezależnie: tfu!-rcy czy artyści) opowiadają o eksplorowaniu własnej wyobraźni. Recepta brzmi mądrze – dopóki w tej wyobraźni coś tkwi.
Ale jeśli uciekło, ulotniło się, wyskoczyło jak królik z kapelusza i poszło w siną dal?
Uznałem, że w tej sytuacji powinienem zająć się tematem uciekania.
Oto „Wielka Ucieczka Królików z Cylindra”. Rok 2019, reżyseria – ja, w rolach głównych: trzy króliki, balon i magik cyrkowy zrobiony w balona.
A to, co mi uciekło z głowy – pewnie też kiedyś namaluję…

Kategorie
Ilustracja

Się maluje…

Zagrało mi w duszy i zacząłem kolejny obrazek, trochę inspirowany początkowymi scenami Tajemniczej Wyspy… Ale dokąd mnie to zaprowadzi? Kto wie…

Kategorie
Bez kategorii

Wiedźmy na wakacjach – czyli dwa morderstwa i włeb według Małgorzaty Kursy

 Skrytka pocztowa to dziwna rzecz. Niby mała i ciasna a zmieściły się w niej cztery wiedźmy i jeden duży sekretarek. Wyciągnąłem to towarzystwo upakowane w nową książkę Małgorzaty Kursy i przeczytałem w jeden wieczór.
Pierwsza opowieść o Agencji Literackiej „Tercet” wywołała swego czasu niewielką burzę, była albowiem powieścią z kluczem i spore literackie grono rozpoznało się w bohaterach drugoplanowych.

Przyznaję bez bicia, że nie zadałem sobie trudu aby szukać klucza towarzyskiego w „Wiedźmach na wakacjach” – uważam, że to zajęcie tylko dla sportretowanych. A że sam siebie nie rozpoznałem w książce, to i nie miałem powodu do dalszego szukania.

Zawsze znacznie ciekawsza jest sama opowieść niż odgadywanie: kto? komu? jak? dokopał…

Na pierwszy „rzut mózgiem” (bo rzut okiem dotyczy widzenia a czytanie ze zrozumieniem bardziej angażuje inny organ) „Wiedźmy na wakacjach” mają mniejsze tempo niż poprzednia opowieść i łatwo byłoby tu powiedzieć sobie, że sequele zwykle bywają słabsze.

Ale to jednak nie ten wypadek. Małgorzata Kursa napisała sporo kryminalnych historii z przymrużeniem oka (w tym sequeli) i zawsze umiała utrzymać poziom – nie ma powodu do podejrzeń, że nagle się popsuła z nieznanych przyczyn. Człowiek to nie komputer.

A zatem: spadek tempa to metoda czy autorska wpadka?

Po pierwsze: tempo opowieści oddaje nieźle realia sezonu ogórkowego, w trakcie którego dzieje się akcja.

Po drugie: jest metoda w tym odstępstwie od zasad fabuły z dreszczykiem emocji…

Jak się zastanowiłem – zauważyłem, że mamy tu do czynienia z ciekawym eksperymentem w zakresie opowieści kryminalnej. Zwykle zabawa polega na rozwiązaniu zagadki – na wejściu w role stanowiące jakieś promile grupy zaangażowanej w wydarzenia: czytelnik śledzi bądź to przestępcę bądź detektywa a nie całą resztę.

A może jednak cała reszta jest równie ciekawa?

W tym wypadku idziemy śladem osób, które w każdym kryminale stanowią większość: tych, których rzecz dotyczy ale nie wiedzą, co jest grane? ani nawet nie zdają sobie sprawy, jaka im przypada rola? co się dzieje? i co właściwie im grozi?

Minus tego punktu widzenia polega na zepchnięciu zagadki na plan dalszy, a wyeksponowaniu wątku obyczajowego. Zwolennicy klasycznego kryminału być może poczują się rozczarowani w przeciwieństwie do miłośników literackiego portretu…

Na celowy zabieg wskazuje cała budowa tej historii: mnóstwo energii kontra niewiele wydarzeń, dialogi w charakterystycznym „wiedźmowym” dialekcie i specyficzne poczucie humoru spadające na przypadkowego policjanta i charakterystyczne dla powieści M. Kursy przymrużenie oka – w końcu ta autorka wyrobiła sobie markę sprowadzaniem tradycyjnej sensacji do wymiaru podwórka w małym mieście.

Wiedźmy pokazują, na co je stać – szczególnie, gdy nie mają nic do roboty oprócz spotkania z Niewiadomą. W takich sytuacjach większość ludzi lubi zjeść – Agencja Literacka Tercet nie stanowi wyjątku. Od czytania o wakacyjno-wiedźmowych podlaskich specjałach zrobiłem się głodny w upalny dzień – co świadczy o sugestywności tej historii.

A po jakimś czasie zauważyłem jeszcze coś: postaci z powieści bliższe są polskim realiom i naszym codziennym doświadczeniom niż sprawni i inteligentni spece od poważnych tajemnic. U nas mało co da się załatwić porządnie, bo wszyscy (z organami kontrolnymi na czele) tak samo zaniedbują szczegóły.

Można byłoby się zastanawiać nad realizmem zachowań bohaterek: w ich domu i pod ich bokiem zamordowano dwie znane im osoby a fakt ten spływa po zespole redakcyjnym, jak woda po kaczce. Ale czyż to nie jest aby nasza narodowa cecha?

Małgorzata Kursa pisze kryminały w skali mikro: małe sprawy, niskie pobudki, niewielkie sukcesy, – które z powodu skali wcale nie tracą na wartości.

W jakiś sposób ta metoda wydaje mi się bardziej realistyczna i wciągająca niż śledztwa Sherlocka Holmesa. Ostatecznie głupków łatwiej spotkać na tym świecie niż superintelektualistów.