Usłyszałem charakterystyczne szuranie pazurami po parkiecie… Do pracowni wtoczyła się Nana. Potrafi ona wpaść, wejść, wbiec, wskoczyć, wjechać (na dywanie, z Pumą pod brzuchem), wkroczyć, wparować, wleźć… a tym razem się wtoczyła. Klapnęła ciężko na dywanik, oparła melancholijną mordę na łapach i zerknęła na mnie, czy zwracam uwagę na swojego pieska.
Udałem, że nie zwracam.
– Yyyypfffźźźśśśśffff… – westchnęła i podparła się policzkiem na obydwu łapach. Machnęła ogonkiem z boku na bok tak ciężko, jakby był co najmniej z ołowiu.
Nie mogłem dłużej pozostawać obojętny… O tej porze dnia Nanusia śpi w ciemnościach pod kanapą albo leży na plecach na swoim oficjalnym posłaniu. Jeśli w ogóle się ruszyła, to powód był piesko poważny.
– Co się stało, Nanusiu? – odwróciłem się w jej stronę.
W orzechowych oczkach zabłysło coś jakby łza (co nie oznacza smutku ale bardzo uczuciowo wygląda). Opuściła uszy na boki, nabrała nostalgicznego wyglądu i westchnęła znowu:
– Jesień….
– Ano jesień. To źle?
– Tak smutno…
Znałem te objawy. Od czasu do czasu nostalgia jesienna napada i ludzi.
– Mogę w tym pokoju pokazać przynajmniej jedną osobę, która godzinę temu biegała jak glupia i skakała na łeb w każdą kupę suchych liści na alejce.
– Kogo? – Nana obejrzała się na boki…
– Ciebie. Godzinę temu machałaś ogonkiem jak samolot śmigłem. Dziwne, że nie pofrunęłaś. A teraz ci tak strasznie smutno?
Nastawiła uszy w sposób wskazujący na intensywne myślenie.
– Jakoś tak mi się teraz zrobiło smutno. Bo drzewa łysieją… i liście się robią jak amstaffy… – znowu zrobiła minę nostalgiczną a do tego użyła porównania… Psy nie bawią się poezją, sprawa wyglądała poważnie. Ale musiałem coś wyjaśnić.
– Liście jak amstaffy? Takie brązowe i w paski?
– Nie. Takie ciężkie, że spadają z drzew. – sprecyzowała.
Wyglądało to jeszcze poważniej niż na początku. Nana kocha od kilku lat pewnego starszego amstaffa, na jego widok biegnie z daleka piszcząc, tuli uszy, biega wokół na tylnych łapkach i liże go z wielkim zaangażowaniem. Demon mógłby grać w horrorach. Wygląda jak uosobienie mitu o psie-mordercy, sądząc po bliznach sam wywołał trzecią wojnę światową i sam ją wygrał – ale przy Nanusi zaczyna skomleć i rozkrochmalać się w bardzo wyrazisty sposób. To dowód potęgi miłości, który zauważają nawet osoby postronne i niezbyt zainteresowane psami. Uczucie Nanusia rozszerzyła na buldogi wszelkich kolorów i rozmiarów, boston-teriery oraz połowę bokserów. Może nie aż tak wylewnie ale wyraźnie woli je od innego towarzystwa.
Musiałem wyjaśnić, czy ten napad poetyckości u Nany wywołała jakaś rewolucja w uczuciach i czy wszystko z nią w porządku.
– Co do amstaffów…. jak tam z twoim ukochanym?
– Słabiej pachnie… – powiedziała tak rozdzierająco, że udzieliła mi odrobiny swojego smutku. Chyba właśnie w tym tkwiła przyczyna jej nastroju… Drążenie tematu mogło pogorszyć sprawę, na szczęście wiedziałem jak zareagować. Skoro ludzkim kobietom zakupy poprawiają nastrój – nie ma powodu, żeby nie pomogły psiej pannie.
– Za godzinę pójdę do sklepu, możemy razem odwiedzić panią Bogusię.
Nana usiadła jak wystrzelona sprężyną. Uwielbia sklepik dla zwierząt i jego właścicielkę. Początkowo podejrzewaliśmy, że to zamiłowanie do artykułów żywnościowych ale od dawna już wiemy, że mamy do czynienia z uczuciem bezinteresownym i głębokim. Nie raz dostawała przysmaczek, który zostawiała na podłodze i pędziła za ladę, żeby się poprzytulać.
– Chodźmy teraz!
– Nie. Najpierw muszę skończyć kilka rzeczy. A potem pójdziemy po owoce i odwiedzimy przy okazji panią Bogusię.
Znowu nastawiła uszy w pozycję MYŚLENIE TWÓRCZE. A potem nagle złożyła uszy, opuściła brwi, pomerdała ogonkiem i przybrała wygląd zaokrąglony i niewinny.
– A mogę dostać to ciasteczko ze stołu? Będzie mi łatwiej poczekać…
– Nie mam ciasteczka. To winogrona. Takie zielone owoce. Nie lubisz ich.
– Skąd wiesz, skoro nie próbowałam?
– Bo próbowałaś. Wczoraj i przedwczoraj. Nie smakowały ci.
– Nie pamiętam. Muszę sprawdzić. – jak zwykle, kiedy w grę wchodziło jedzenie, Nana przybierała coraz inteligentniejszy wyraz. Obecnie wyglądała równie sprytnie jak Lis Witalis. Uznałem, że nie zbiednieję od jednego winogronka polizanego i wyplutego na podłogę, przynajmniej dopóki będę pamiętał, żeby je podnieść i wyrzucić zamiast wdeptać w dywan.
– Siadaj. Masz.
Wzięła owoc w zęby delikatnie… ale już widziałem, że przypomniała sobie wszystkie poprzednie próby zjedzenia winogron.
– Błe. Niedobre. A tobie smakują?
– Ja je lubię. I mają mnóstwo witamin.
– Nie mają. Nie widzę ich.
Już kilka razy poruszaliśmy temat witamin, psina nijak nie może zrozumieć, o co z nimi chodzi.
– Witamin nie widać. Ale są w każdym owocu.
– Wcale nie w każdym. A jak są, to ja je widzę. I jest tylko jedna albo dwie w jednym owocu.
Acha, rozmowa zaczyna być konkretna.
– Nanusiu, a jak wyglądają te witaminy?
– Są takie małe, zielonkawe z dwiema czarnymi kropkami na końcu, wyłażą z dziurki w jabłku i tak się śmiesznie ruszają.
– To są robaczki.
Zmarszczyła czoło.
– A co to za różnica?
– Witaminy to takie coś w rodzaju soku w owocach. Dobre dla zdrowia. Są bardzo różne. Nawet jest taka, która się robi na kocim futerku od słońca.
Zastrzygła uszami. Zamyśliła się i wstała.
– Słabo się czuję od tej jesieni. Chyba potrzebuję witamin. – oświadczyła i energicznie ruszyła do drzwi.
– A ty dokąd? nie wolno ci grzebać w lodówce.
– Wiem. Nie idę do lodówki, bo ona nie zawiera witamin.
– To dokąd?
– Wylizać kota.